To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
W istocie rogata to była dusza, a bódł, kogo mógł. Od wjazdu do miasta poznawało się, jakie tu rządy być musiały. We wrotach ludzie licho zbrojni, napili, stali kłócąc się, szamocąc i wykrzykując. W ulicach pod domostwy dokazywały hałaśliwie ciury i żołdactwo zamkowe. Po gospodach poroztwieranych na pół, po łaźniach snuła się gawiedź zuchwała i przewodząca nad bezbronnymi mieszkańcami. Im się bardziej ku zamkowi zbliżali, tym tego oszarpanego, licho odzianego żołnierstwa więcej się zjawiało. Jedni dostatnich mieszczan przemocą na zamek ciągnęli, drudzy pospólstwu, na skargę się cisnącemu, zabiegali drogę. Ładu i posłuchu nie było widać nigdzie, a gdy ksiądz Paweł w miasto wjeżdżał, ludzie jego musieli się kupą trzymać i otoczyć go, tak ich zewsząd ciury ciekawe i napastliwe opadać i napierać zaczęły. Grożąc ciągle, mieczami i oszczepami drogę sobie trzeba było torować. Na zamku nie lepszy panował porządek. Kupy zbrojne leżały u stóp przy opróżnionych beczkach; w wielkiej sieni zamkowej straż dokazywała krwawo, a komornik, który wyszedł na spotkanie w kaftanie odartym, poplamionym, ledwie się trzymał na nogach. Ludzie biskupi, którzy też lubili sobie podochocić, spoglądając na to, uśmiechali się, nie bardzo gniewni, że się tu dostali, choć na nich z ukosa i ostro patrzano. Książę Rogatka na spotkanie nie wychodził, choć duchownemu pewne się należały względy; napiły tylko sługa z sieni biskupa ofiarował się wewnątrz prowadzić. Izb na zamku dosyć było i dosyć przestronnych. Dolne, sklepione, z kamienia, niskie, gdyby były utrzymywane jak należy, książęcymi by się wydawać mogły. Teraz one przypominały gospodę. W pierwszych, jak w podwórcu, pełno było gwaru, dworu, czeladzi, służby oszarpanej, odartej, półbosej, brudnej jak ten, co biskupa przeprowadzał. Jedni leżeli na ziemi, drudzy na ławach; byli tacy, co na stoły powłaziwszy, powyciągali się na nich wygodnie, nogi zadzierając do góry. Czuć było po izbach dym, piwo i lichą jakąś strawę kwaśną, której woń w powietrzu pozostała. Napiły ów dwór mało co biskupowi z drogi ustępował. W drugiej izbie, pokaźniejszej już nieco, żołdacy kości rzucali, spierając się o nie zajadle i pięści ku sobie wyciągając, jakby się za włosy porwać chcieli. Oglądał się biskup, rychłoli się do księcia dostanie, ale wiodący go ciągle na przód jeszcze ukazywał. Przeszli znowu zimną i pustą izbę, wschodki małe, ku górze prowadzące; komornik do drzwi zapukał i sam z drogi ustąpiwszy, wpuścił biskupa. Komora była niemała, ogniem w kominie płonącym oświecona. Nim mu drzwi otworzono, Paweł usłyszał już z niej gędźbę jakąś i śpiew, przerywany grubym, donośnym, krótko wybuchającym śmiechem. W głębi izby na łożu coś leżało ogromnego. Kadłub bezkształtny, ponad którym duża głowa łysa sterczała, w tej chwili ciekawie podniesiona, z usty otwartymi, oczyma dużymi, na wierzch wysadzonymi. Szyja odkryta, gruba, ręce ogromne, jakby napuchłe, suknia nie pozapinana, skóra jakaś na nogach poszarpana, wszystko razem niby jedną górę na łożu składało. Tuż na ławie z poręczem rozparta siedziała, nogę na nogę założywszy, niewiasta lat średnich, biała, rumiana, do zbytku już okrągła, z wzrokiem zuchwałym i bezwstydnym. Bliską była głowy łysej, a gdy biskup wchodził, śmiała się właśnie, usta otworzywszy szeroko. Miała na sobie suknię jedwabną, drogą i dosyć różnych klejnotów, które naówczas do stroju kobiecego należały, ale wszystko na niej leżało i wisiało jak narzucone bez myśli i troski żadnej. Nie dbała o to, co na sobie miała. Włosy na głowie rozplątane były i lada jako pokręcone, powiązane od niechcenia. Zbyt rumiane policzki i płonące oczy kazały się domyślać, że do dzbanka, który stał na ławeczce z kubkami między nią a księciem, musiała razem z nim zaglądać. Książę Rogatka twarz miał zdumioną, ale się na niej jeszcze niedawno goszcząca wesołość nie starła. Gość, ktobykolwiek był, niemiłym mu się stawał w tak dobrej godzinie wieczornej. Przy płonącym kominie, na stołeczku niskim, z gęślą w ręku siedział człowieczek dosyć porządnie odziany, z twarzą krągłą, a prawie kwadratową, czołem niskim, wypukłym, usty szerokimi, nosem małym i zadartym, oblicza śmiałego, jakie przystało ulubieńcowi, który wie, że się bez niego obejść nie może pan. Brzdąkał on po gęśli i śpiewał półgłosikiem, który niekiedy silniej podnosił z przesadzonym wyrazem wielkiego uczucia: Dana moja, dana... Jak jabłko, rumiana... Biała jak lelija, W złotych kosach szyja... W złotym, rąbku głowa... Siedzi jak królowa Dojrzała jagoda... Nasza pani młoda... Spostrzegłszy wchodzącego biskupa, grajek się do księcia zwrócił, spojrzał, trochę zatrzymał. Leżący na łożu bełkocząc, prędko, niewyraźnie, gniewnie wykrzyknął: - Dalej, biesów synu, dalej! Grajek już tylko po strunach pobrzękiwał, ale głosu mu jakoś czy piosenki zabrakło. Niewiasta też u łoża siedząca zarumieniła się trochę i zmieszała, ale podniosła główkę dumnie, spojrzała na pana swego i powitawszy biskupa, który szedł, z wolna ku łożu się zbliżając, pozostała na swoim miejscu nieruchoma. Rogatka wpatrywał się w księdza Pawła, który niezwyczajnym widokiem takiego księcia nie zdawał się ani zdziwiony, ni zgorszony. Grajka jakby nie słyszał, niewiasty jakby nie widział. Dla zbliżającego się gościa książę trochę się na łożu poruszył. Nie było go na czym posadzić. Książę uderzył w szerokie dłonie: dwóch chłopaków bosych wpadło w półkożuszkach. Rogatka gniewnie im coś prędko nakazał, ale pluł tak, mówiąc, pryskał, sykał, bełkotał, że chyba służba własna mogła go zrozumieć. Chłopcy naprzeciw łoża postawili ławkę, narzucili coś na nią podobnego do podartej poduszki i biskup, ruchem ręki wezwany, usiadł nie patrząc na niewiastę, ciekawie mierzącą go oczyma. Od niejakiego czasu począł on je wszystkie nienawidzieć, bo mu każda nieszczęsną Bietę przypominała. Wstręt miał do nich i obawę. Książę, który koniecznie chciał zwrócić uwagę przybyłego na rumianą swą przyjaciółkę, wskazał na nią ręką. - Miła moja! Sonka! Sonka! Miła! Patrzajcież! A co, hę? Biskup spojrzał, Sonka się rozśmiała, Rogatka uradował