To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Takimi nędzarzami byli w oczach Niechludowa szewcy, których ujrzał przy pracy w oknie jakiejś sutereny; nędzarkami również były wymizerowane, blade, rozczochrane praczki o chudych obnażonych rękach, prasujące bieliznę przy otwartym oknie, z którego buchała para z mydlin. Nędzarzami byli dwaj malarze w fartuchach i przydeptanych trzewikach na bosych nogach, ochlapani od stóp do głów farbą. W opalonych, żylastych, słabych rękach, z zakasanymi wyżej łokcia rękawami koszuli, nieśli wiadra farby i bez ustanku wymyślali sobie. Twarze mieli zmęczone i złe. Takie same twarze mieli zakurzeni, poczerniali woźnice, trzęsący się na swych furgonach. Takie same twarze mieli obdarci, opuchnięci mężczyźni i kobiety z dziećmi, żebrzący na rogach ulic. Takie same twarze widać było przez otwarte okna traktierni, koło której przechodził Niechludow. Przy brudnych, zastawionych butelkami i naczyniami do herbaty stolikach, między którymi lawirowali kołysząc się biali kelnerzy, siedzieli, krzycząc i śpiewając, spoceni, rozgorączkowani ludzie o ogłupiałych twarzach. Jeden, który siedział przy oknie, podniósł brwi, wydął wargi i patrzył przed siebie, jakby starając się coś sobie przypomnieć. "I po co oni się wszyscy tutaj zebrali?" - myślał Niechludow wdychając unoszący się wszędzie zapach zjełczałego oleju i świeżej farby razem z kurzem, którym zasypywał go zimny wiatr. Na jednej z ulic zrównał się z nim tabor wozów ciężarowych, które wiozły jakieś żelastwo i tak strasznie hałasowały na nierównym bruku, że trzeszczało w uszach i w czaszce. Niechludow przyspieszył kroku, żeby wyminąć wozy; gdy nagle poprzez łoskot żelastwa usłyszał swoje nazwisko. Zatrzymał się i tuż przed sobą ujrzał wojskowego ze spiczastymi, zlepionymi pomadą wąsami i rozpromienioną, gładką twarzą, który siedząc w dorożce na gumach, zaprzężonej w rysaka, przyjaźnie machał ku niemu ręką, odsłaniając w uśmiechu niezwykle białe zęby. - Niechludow! To ty? Pierwszym odruchem Niechludowa było zadowolenie. - O! Szenbok - rzekł z radością, ale zaraz zrozumiał, że nie ma się z czego cieszyć. Był to ten sam Szenbok, który przed laty przyjechał w gościnę do ciotek. Niechludow dawno stracił go z oczu, ale słyszał, że pomimo długów, po wyjściu z pułku jako dymisjonowany oficer kawalerii, Szenbok zdołał się jakoś utrzymać w środowisku ludzi bogatych. Zadowolona, wesoła mina zdawała się to potwierdzać. - Jak to dobrze, żem ciebie złapał! Nikogo nie ma w mieście. Aleś się, bracie, postarzał - mówił Szenbok wysiadając z dorożki i rozkładając ramiona. - Tylko po chodzie cię poznałem. No co, zjemy razem obiad? Gdzie tu u was dają dobrze jeść? - Nie wiem, czy zdążę - odparł Niechludow myśląc tylko o tym, jak by się pozbyć kolegi tak, żeby go nie obrazić. - Co ty tutaj robisz? - zapytał. - Interesy, bracie. Sprawy opieki. Jestem przecie opiekunem. Zarządzam interesami Samanowa. Wiesz, tego bogacza. Zupełny z niego ramol. A ziemi ma pięćdziesiąt cztery tysiące dziesięcin rzekł z jakąś szczególną dumą, jakby te wszystkie dziesięciny były jego dziełem. - Interesy były okropnie zaniedbane. Cała ziemia wydzierżawiona chłopom. Nic nie płacili, niedoboru było przeszło osiemdziesiąt tysięcy. W ciągu jednego roku wszystko zmieniłem i zwiększyłem dochody opieki o siedemdziesiąt procent. Co ty na to? spytał z dumą. Niechludow przypomniał sobie, że słyszał, iż Szenbok, właśnie dlatego że przepuścił cały swój majątek i narobił długów, których nigdy nie będzie mógł spłacić, dzięki jakiejś szczególnej protekcji został wyznaczony opiekunem majątku starego bogacza trwoniącego fortunę i teraz, oczywiście, żył z tej opieki. "Jak by się od niego uwolnić, tak żeby się nie obraził?" - myślał Niechludow patrząc na błyszczącą, nalaną twarz Szenboka, na jego wypomadowane wąsy i słuchając dobrodusznej, koleżeńskiej gadaniny o tym, gdzie dobrze dają jeść, i chełpliwego opowiadania o tym, jak to on załatwił powierzone sobie sprawy. - No, więc gdzie zjemy obiad? - Doprawdy, nie mam czasu - rzekł Niechludow patrząc na zegarek. - Wiesz co? Dzisiaj po południu są wyścigi. Będziesz? - Nie, nie będę. - Przyjedź. Swoich koni już nie mam, ale stawiam na konie Griszy. Pamiętasz? On ma dobrą stajnię. Więc przyjedź, a potem zjemy razem kolację. - Wieczorem też jestem zajęty - uśmiechając się powiedział Niechludow. - Cóż to znowu? Dokąd teraz idziesz? Chcesz, to cię podwiozę. - Do adwokata. Mieszka zaraz za rogiem - odpowiedział Niechludow. - Prawda, podobno coś tam robisz w więzieniu? Stałeś się patronem więźniów? Mówili mi Korczaginowie - śmiejąc się powiedział Szenbok. - Oni już wyjechali. Co to wszystko znaczy? No, powiedz! - Tak, tak, wszystko to prawda - odpowiedział Niechludow. Trudno o tym opowiadać na ulicy. - Oczywiście, oczywiście, przecie zawsze był z ciebie dziwak. Więc przyjedziesz na wyścigi? - Nie, i nie mogę, i nie chcę. Proszę cię, nie gniewaj się na mnie