To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Przeciwnikami byli tu: von Fribolini, dyrektor finansowy miasta; Ramert - mały Austriak, bojący się własnego cienia; krzykliwy dr Hagen, niemiecki lekarz urzędowy. Aby nie być atakowanym, trzeba ich było nieustannie atakować, stwarzać najnieprawdopodobniejsze sytuacje, wykazywać ciągle, niezbicie faktami, dokumentami, a przede wszystkim - miało się przecież do czynienia z Niemcami - cyframi, statystykami, wykresami, procentami, że jeśli ma istnieć w G. G. - jak pouczano - jakaś fikcja struktury prawnej i jeśli mamy robić minę, że w jej istnienie wierzymy - to zapomogi muszą być większe, stawki utrzymania dziecka w zakładzie muszą być większe, przydziały muszą być większe, budżet miasta musi być większy. Było to naciąganie sprężyny, która przecież mogła w każdej chwili pęknąć, pociągając za sobą katastrofę kilkudziesięciu ludzi, broniących się i kryjących w bunkrze zarządu miejskiego. Zofia wiedziała o tym; czuła to. Mimo to nie mogła powstrzymać się od zżymania na gorączkowe tempo pracy, na te poganiające dzwonki telefonu, przez który przemiły sekretarz dyrektora krzyczał podniesionym głosem, że dyrektor już musi jechać na ratusz, a jeszcze nie ma niezbędnego zestawienia wydatków. Kiedy jej powiedziano, że ktoś ją wzywa do aparatu, była przekonana, że to nowe wezwanie do pośpiechu. Ale telefon był z miasta. W słuchawce piszczał nie znany głos przechodzącego mutację chłopca: „Ja od Leszka. Leszek kazał pani powiedzieć, że pani Kowalska zachorowała...” Kowalska zachorowała - to znaczyło, że wpadł sklep, w którym odbierała gazetki. „A Leszek?” - spytała gorączkowo. Leszek był szefem kolportażu, bezpośrednim jej przełożonym. „Także bardzo słabo się czuje” -,.bardzo” było mocno podkreślone. Telefon ucichł, Zofia wróciła na miejsce, pochyliła się nad kolumną cyfr. Ale zamiast nad ich nowym układem, zaczęła się zastanawiać nad tym, co się stało z Leszkiem. Czyżby i on wpadł? Naszło ją drżenie. Myliła się w najprostszym dodawaniu. „Był u mnie w biurze - myślała, zagryzając wciąż wargi, by się choć trochę opanować - i znał moje nazwisko...” O mało nie zapomniała o spotkaniu z Różą. Prędko pobiegła do kierownika. Siedział w małym pokoiku na ogromnym fotelu, który zajmował prawie całą powierzchnię jego gabinetu. Zapukała, weszła. Kierownik był sam. „A, dzień dobry pani...” - witał się z nią uprzejmie, patrząc w jej twarz zaczepnie swymi czarnymi oczyma. Ale zmienił ton, gdy mu powiedziała, że prosi o pozwolenie wyjścia na godzinę. „Ależ to niemożliwe!... Pani tak dużo wychodzi... A jest tak wiele roboty... Zestawienie jeszcze nie zrobione...” Wiedziała, że jej w końcu pozwoli wyjść, że to przemówienie to tylko forma okazania władzy i puszczenie wodzy zamiłowaniu do gadania. Trzeba tego było jednak w pokorze wysłuchać. Idąc prędko Złotą mniej myślała o Róży, więcej o sprawie Leszka. W cukierence nie zastała nikogo. Sprawdziła zegarek - spóźniła się zaledwie pięć minut. Przecież to niemożliwe, aby Róża wyszła nie czekając na jej przyjście. Może więc coś jej wypadło? Czekała całą godzinę pełna wzmagającego się niepokoju. Poruszona wyobraźnia snuła przerażające obrazy: a może Różę złapano? a może zginęła? może nigdy nie przyjdzie? Wróciła do biura z głową pełną galopujących myśli. Fantazja pracowała - nie dawała się okiełznać. A tu jak na złość waliły się na nią obliczenia. Z dołu, z jadalni ziało ohydnym barszczem - prawdziwą plagą biurowej kuchni. W końcu uprosiła czarnooką Teresę, by jej dyktowała cyfry, sama zaś poczęła je wystukiwać na maszynie. Rączka opadała ciężko w dół, zębata maszyneria wyskakiwała z chrzęstem otworem górnym, taśma papieru spływała na podłogę. Naturalnie, zestawienie nie zgodziło się. Trzeba było wszystko zacząć od nowa. Zofia gryzła wargi, by nie płakać. Zmęczona i rozbita dotarła do domu. W bramie natknęła się na Marciniaka, który osadzał na drągu nową miotłę. Stróż ukłonił się jej swą granatową, zapoconą maciejówką. Kiwnęła mu głową i szybko chciała go minąć. Ale on chrząknął i zatrzymał ją sapiącym: „proszę pani...” Zatrzymała się z rozpaczą w sercu. Zapytał: „Czy to dziecko, co u pani nie meldowane, już nie mieszka?” „Już jutro go nie będzie, na pewno, panie Józefie...” - zapewniła gorąco. Skrobał się w kark. „A może lepiej pani je zamelduje. Bo to i pani może mieć przykrość, i ja...” Coś trzeba postanowić - tłukło się jej w głowie. Ale pod czaszką miała pustkę. W końcu zdołała wykrztusić: „Zdecyduję dziś wieczór, panie Józefie. Jeżeli mała będzie musiała zostać u mnie jeszcze parę dni, to ją zamelduję”. „To przyjść do pani?” „Nie, nie! Ja sama zejdę do pana”. Kiwnęła mu głową i odeszła. Dogonił ją łamiący się w szept głos Marciniaka: „Ten policjant znowu pytał o panią...” Stanęła z uczuciem mdłości w gardle. „Czego chciał?” Grdyka Marciniaka chodziła w dół i w górę. „Nie powiedział. Tylko pytał, gdzie pani pracuje...” „Koniec - mówiła do siebie, idąc po schodach - koniec, koniec. Siedzą mnie, depczą po piętach. Mniejsza z tym, czy to o Ewę chodzi, czy o Leszka. W każdym razie koniec”. W mieszkaniu była cisza. Mareczek, posuwając się na podwiniętym kolanie, prowadził przez pokój swój pociąg, Ewa - naturalnie - czytała. Zofia z rezygnacją położyła się na kanapie. Zamknęła oczy. Dużo by dała, żeby mogła zasnąć. Ale myśli pracowały w niej niby koła rozpędzonej maszyny. Potem posłyszała dreptanie ciotki Żurońskiej. Staruszka usiadła w nogach kanapy. - Zmęczonaś, duszko? - spytała