To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Johns i dwubarwne pantofle od Ferragamo. Obie żywe reklamy stały na rogu 89 ulicy i Central Park West, a Nina nie mogła pojąć, skąd się tu wzięły. Gdy Nina przechodziła obok nich, usiłując jakoś opanować psią sforę, usłyszała, jak ta w kostiumie Chanel mówi: — Ciekawe, jak to jest robić coś takiego. Myślisz, że to ciekawe zajęcie? Na to pani St. Johns: — Czyżbyś myślała o zmianie pracy? — Przecież ona mogłaby mieć jakąś stałą pracę, nie sądzisz? Założę się, że nawet chodziła do collegeu. — Wygląda jak całkiem normalna młoda dziewczyna. Gdyby nie ten głupi kapelusz. — Jeśli uważasz, że kolarki w połączeniu z tymi hitlerowskimi buciorami to normalne połączenie. Nina uniosła podbródek i wyjrzała spod ronda skrytykowanego kapelusza. Nie mogła się powstrzymać. — Drogie panie — zwróciła się do kobiet. — Nie rób tego, dziecinko. Nie zdradzaj im tego! Głos z tyłu — ten charakterystyczny wysoki głos — sprawił, że Nina i obie kobiety obróciły się. Przed nimi stał 42 43 Isaiah — rastaman o wzroście ponad sto osiemdziesiąt centymetrów i wadze siedemdziesięciu kilogramów, z dredami do pupy, jak sam o sobie mówił, otoczony przez osiem psów, które mocno trzymał za smycze. Isaiah był kolegą i konkurencją Niny, byłym więźniem, ale siedział — jak jej wyjaśnił — tylko za posiadanie na własny użytek narkotyków kupowanych za forsę zdobytą podczas włamań i innych nielegalnych przywłaszczeń. Po trzech latach odsiadki znowu był na ulicy, zresocjalizowany, po college'u, i znowu wchodził do cudzych domów, tyle że teraz za pozwoleniem właścicieli. Nina patrzyła zaskoczona na Isaiaha, podczas gdy ich psy obwąchiwały się, ocierały i poznawały jak samotni klienci baru na East Side w piątkowy wieczór. Kobiety czekały zaciekawione, co Nina ma im do powiedzenia. — Wyprowadzam jakieś szesnaście psów tygodniowo, średnio dwa razy w ciągu dnia, codziennie, pięć dni w ty godniu. Jeśli pomnożycie szesnaście razy dwa i razy pięć, to daje sto sześćdziesiąt. Pomnożyć to przez czternaście dolców, bo tyle biorę za spacer, i mamy dwa tysiące dol ców. Gotówką. Na tydzień. Do tego jeszcze spacery w week endy, karmienie psów, kiedy właściciele wyjeżdżają, po czterdzieści pięć za dobę, i inne obrywy, prezenty i takie tam, i w sumie wyciągam prawie dwa czterysta na tydzień. W gotówce. Uśmiechnęła się. Isaiah zmarszczył brwi. — Hej, Nina, jeszcze ci zgarną robotę. I odszedł ze swoimi psami w stronę Central Parku. — To na razie?! — krzyknęła za nim Nina. Madame Rive Droite de Chanel, przed odwróceniem się na obcasach eleganckich pantofelków, uśmiechnęła się i powiedziała: — Dochodowe, owszem. Ale czy to daje satysfakcję? Większą, niż mogłabyś przypuszczać — odpowiedziała jej w myślach Nina. Przecież nie mogła im powiedzieć, że tym, co jest dla niej warte więcej niż pieniądze, więcej nawet niż samo przebywanie z psami, a co dają jej właściciele psów, są klucze do ich mieszkań. Jak inaczej mogłaby wchodzić bez przeszkód i zabierać ich cenne psiny, gdy oni są — kto wie — w pracy czy na lunchu, na randce w jakimś hotelu czy też właśnie kupują Barbarę Kruger w jakiejś galerii w Soho. Może akurat mają pobierany wymaz, robioną kolonosko-pię albo kupują bilety lotnicze na Tahiti. Nieważne. Dla Niny liczy się tylko to, że dysponuje ich kluczami i że ich psy są jej psami, nawet jeśli tylko na godzinę dziennie. Jak na coś tak nowojorskiego — gdzie indziej ludzie wydają tysiące na rasowe psy, żeby trzymać je w ciasnych mieszkaniach i zatrudniać kogoś do ich wyprowadzania — cały ten biznes opiera się na zadziwiająco dużej dawce bardzo nienowoj orskiego zaufania. Tak więc Nina je wyprowadza. Po schodach albo windą, przez drzwi oszklone, obite mosiądzem albo stare drewniane, zdobione rzeźbieniami, mijając portiera albo nie mijając nikogo. Na gwarne zatłoczone ulice albo spokojne boczne uliczki, ulice zaśmiecone odpadami albo obsadzone drzewami. Na 92 ulicę, gdzie w kartonowym pudle mieszka bezdomny starzec, albo na 78, którą dzieci z tutejszej szkoły ozdobiły ściennymi malowidłami stokrotek, tęcz i kotów. Czy to upalne słońce, czy ostry ziąb, 44 45 pogodny poranek czy parne popołudnie, choćby wieczorem rozpętała się burza albo silna wichura, wyprowadza je. A one odwdzięczają się jej, sikając i robiąc kupy.... no, wielkie dzięki. Tak jak jeden z nich w tej chwili, niemal wprost pod nogi tej ambitnej elegantce z wyższych sfer. To dzieło Luki. Obie kobiety odwróciły się z obrzydzeniem, a Nina chwyciła za swoje narzędzia i nylonowy woreczek, by szybko pozbyć się kłopotliwego podarunku. Większość psów — a należały do nich: Webster, Cody, King, Luca, Sadie, Safire, Lucy i Zardoz — Nina odprowadziła do domów, pozostawiając sobie na koniec Edwarda i Wallis, dwa jamniki należące do Celeste i Georgea Crutchfieldów. Tak to sobie zaplanowała, ponieważ od tygodni nie była wewnątrz ich mieszkania