To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Pozwolił jej i wężaczom wyprzedzić się o długość korytarza, po czym ruszył z Rhinem za nimi. Fanyi raz jeszcze zacisnęła wisior w dłoniach. Nie poszła tą samą drogą do bramy, która tu weszli. Skierowała się na prawo, w dół na skróty, pomiędzy resztkami roztrzaskanych przez Sandera instalacji. Po kilku chwilach stanęła przed czymś, co wyglądało jak lita kamienna ściana. Wyciągnęła rękę do góry i przytrzymała wisior pomiędzy rozwartą dłonią a jednym z bloków tej zapory. Fragment ściany obrócił się dookoła wokół niewidzialnej osi, robiąc przejście. Było ono bardzo wąskie. Rhin ledwo się przecisnął. Poza tym było tu ciemno. Gdy wszyscy byli już w środku, drzwi zatrzasnęły się ze złowieszczym hukiem. Sanderowi nie pozostawało teraz nic innego jak iść do przodu, kierując się ledwo słyszalnymi odgłosami przemarszu Fanyi i wężaczy. Korytarz pełen był zakrętów i zakamarków. Idąc na oślep, co jakiś czas uderzał w niespodziewane przeszkody, nabijając sobie sińce. Lecz droga była jedna, bez bocznych odgałęzień, przesuwał się więc w miarę pewnie, przekonany, że dziewczyna jest z przodu. Wreszcie buchnęło światło. Wywnioskował, że Fanyi otworzyła drugie drzwi. Przyspieszył kroku, trzymając się jednak nadal w pewnej odległości, ukryty wraz z Rhinem w ciemnościach. Pomieszczenie, w którym się znaleźli, różniło się zdecydowanie od wszystkich widzianych dotychczas. Na wprost znajdowała się ściana ze szklaną powierzchnią, podobną do tej, na której widział linie zaznaczające to, co zdaniem Maxima było konturami światów - Świata Poprzedniego i obecnego. Było tu tylko jedno krzesło, przylegające oparciem do gładkiej powierzchni. Na tym krześle siedziała Fanyi, a przed nią, warcząc, kuliły się wężacze. Ręce dziewczyny spoczywały na poręczach krzesła, lecz nie było tam widać żadnych przycisków. Gdy Sander podszedł i stanął na wprost niej, uniosła jedną rękę i ściągnęła z szyi łańcuch z zawieszonym na nim wisiorem. Odrzuciła go od siebie, jakby w tym geście pozbywała się demonstracyjnie wszelkiej ochrony przed dominacją władającego tym miejscem mózgożera. Sander złapał go w powietrzu. Nie mógł go sam nałożyć, żywił jednak nadzieję, że w jakiś sposób nadal będzie stanowił ich oręż. Z kolei dziewczyna wyciągnęła zza paska pałeczkę i również ją odrzuciła. Siedziała na krześle bezbronna i samotna. A potem... ta, która tam siedziała, przestała być znaną mu Fanyi. Jej twarz zaczęła się wykrzywiać, skręcać, zniekształcać, przybierać dziwaczne miny, stając się fizjonomią kogoś innego. - Chodź do mnie! W tym wezwaniu nie było ani odrobiny kuszenia czy wabienia, tylko zwykły, obcesowy rozkaz, wydany z arogancją osoby nie spodziewającej się odmowy ze strony żadnych autorytetów. Miał on taką siłę perswazji, że Sander postąpił krok w kierunku tej Fanyi nie-Fanyi. Rhin błyskawicznie znalazł się przy nim. Szczęki kojota zacisnęły się na ramieniu mężczyzny z taką siłą, że zabolało. Ból ten z kolei zdjął z niego zaklęcie. Fanyi uśmiechnęła się uśmiechem, jakiego Sander nigdy nie widział na żadnej ludzkiej twarzy. - Barbarzyńco... - roześmiała się skrzekliwie. - Ty ludzki pomiocie... ty... - Jej ton się zmienił. Był zimny i odległy. - Zanieczyszczacie ziemię. Jesteście niczym. Nie jesteście godni chodzić drogami, po których stąpali kiedyś prawdziwi ludzie. Sander słuchał tych obelżywych słów, pozwalając temu, który wziął Fanyi w posiadanie, mówić dalej, nie przerywając. Klucz do jego kryjówki musi kryć się gdzieś tutaj - potrzebował go, lecz czy zdoła zdobyć go na czas? - Oddaj mi broń, barbarzyńco - powiedziała Fanyi z lodowatą pogardą. - Czy sądzisz, że można ją wykorzystać przeciwko mnie? Głupcze, mam coś, co po tysiąckroć może cię rozerwać na strzępy. Pozwalam ci żyć wyłącznie dlatego, że możesz mi być przydatny przez jakiś czas. Będziesz mi służył tak, jak ta kobieta... Rhin wysunął się nieco przed Sandera, odgradzając go od Fanyi. Łeb kojota nakierowany był na ścianę za krzesłem, na której skupiał całą swoją uwagę. Jego uszy sterczały. Kowal ujął mocniej trzonek młota. - Jesteś mój, barbarzyńco... Ton tego głosu świdrował uszy Sandera. Czy to mgła falowała wokół krzesła, na którym usadzono Fanyi, czy też wzrok płatał mu figla? Również metal na jego czole nagrzewał się. Stwierdził, że trudno mu oddychać. On nie był czyjś! Był sobą! Dzięki zimnemu żelazu, które tylko kowal potrafi wykuć - był sobą! - Barbarzyńco, mogę wyssać z ciebie życie samą tylko wolą. Stąd... Sander dyszał ciężko. Najwyższy czas, aby się ruszyć - nie miał już innego wyboru. Zimne żelazo. Zmagał się z presją nakładaną na niego przez niewidzialnego przeciwnika, usiłującego powalić go na ziemię, sprawić, by pełzał upokorzony, tak jak nigdy nie był upokorzony żaden mężczyzna. - Zimne żelazo! - krzyknął głośno. Napór odrobinę zmalał, jakby to, czemu się opierał, zostało zaskoczone. Sander ruszył - nie ku Fanyi, gdzie rządzący tu mózgożer chciał go rzucić na kolana, lecz ku ścianie. Natężając wszystkie siły i koncentrując się jeszcze bardziej niż kiedy stał przed Maximem (a wówczas sądził, że już bardziej nie można), uniósł młot i uderzył w gładką powierzchnię. Obuch pozostawił w ścianie wgłębienie, od którego promieniście rozchodziły się pęknięcia i rysy. Zagęszczające się wokół niego ciśnienie napierało z taką siłą na jego umysł, jakby chciało go zmiażdżyć. Nie! Nie pozwoli się teraz zatrzymać. Zachwiał się na nogach. Podparły go zwierzęta, stojące u jego boku tak blisko, że czuł ich ciepło. Uderzył po raz drugi, a cios trafił dokładnie w to samo miejsce. Rozległ się chrzęst i brzęk sypiącego się szkła. W ścianie widniała dziura nieco mniejsza od jego pięści. W odpowiedzi fala siły, której nigdy później nie potrafił opisać, rzuciła go na kolana. Podczołgał się jednak bliżej, zwalczając napierające ciśnienie całą siłą woli. W przeświadczeniu, że jeśli się podda, wszystko to, co sprawiło, że jest tym, kim jest, zostanie zaprzepaszczone, dotarł do ściany. Puściwszy młot, zaczął centymetr po centymetrze przesuwać rękę ku górze. Zaczepił palcami o brzeg dziury, chociaż postrzępiona krawędź wrzynała mu się w ciało. Gdy zyskał pewność, że trzyma się mocno, zawisł na ręce całym ciężarem ciała. Przez krótką chwilę bólu i strachu obawiał się, że jego wysiłek pójdzie na mamę. Potem szkło - czy też coś podobnego do szkła - rozprysnęło się, obsypując mu głowę i ramiona odłamkami. Ponad nim przeleciał podmuch powietrza tak zatęchłego jak to na dolnych poziomach, kiedy roztrzaskał klatkę, w której uwięziono Fanyi. Sander sięgnął po młot. Prawą rękę miał śliską od krwi. Bał się, że nie będzie w stanie utrzymać narzędzia