To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Zbudowano ją prawdopodobnie w ostatnich dekadenckich latach Republiki, kiedy modna stała się hodowla ryb. Wystające ze skał betonowe mury okalały kilka prostokątnych basenów. Na powierzchni jednego z nich skrzyły się martwe ryby. Dookoła tego, który znajdował się najdalej, stała grupa mężczyzn gapiących się na coś, co unosiło się w wodzie – coś, co jeden z nich dźgał bosakiem. Atiliusz musiał osłonić oczy, żeby dostrzec więcej, i kiedy przyjrzał się uważniej, poczuł, jak zaciska mu się żołądek. Przypominało to chwilę zadawania śmierci w amfiteatrze, zapadającą wówczas ciszę, niemal erotyczną więź tłumu i ofiary. Stojąca za nim stara kobieta wydała cichy jęk smutku i rozpaczy. Atiliusz dał krok do tyłu i odwrócił się do Korelii, kręcąc głową. Chciał uciec z tego miejsca. Pragnął wrócić do przyzwoitych prostych realiów swojej profesji. Nic tu po nim. Lecz ona stała tak blisko, że zagradzała mu drogę. – Proszę – powiedziała. – Pomóż jej. Oczy dziewczyny były niebieskie, jeszcze bardziej niebieskie niż oczy Sabiny. Wydawały się skupiać w sobie cały błękit zatoki i ciskać go w jego stronę. Atiliusz zawahał się, wysunął podbródek, a potem odwrócił się i ponownie spojrzał na morze. Zmusił się, by popatrzeć w dół, celowo omijając to, co działo się w basenie, wędrując wzrokiem w stronę brzegu, starając się przyjrzeć wszystkiemu okiem profesjonalisty. Zobaczył drewniane wrota śluzy. Żelazne uchwyty do ich podnoszenia. Zamontowane nad kilkoma basenami metalowe siatki uniemożliwiające rybom ucieczkę. Pomosty. Rury. Rury! Po chwili odwrócił się i ponownie zerknął na zbocze. Morskie fale przepływały przez metalowe kraty osadzone w betonowych murach basenów, zapewniając nieprzerwany dopływ świeżej wody. Tyle wiedział. Ale rury – zadarł głowę, zaczynając rozumieć – rury musiały doprowadzać słodką wodę z głębi lądu i mieszając się z morską, zmniejszać jej zasolenie. Tak jak dzieje się to w sztucznej lagunie, w której panują doskonałe warunki do hodowli ryb. A najbardziej wrażliwą ze wszystkich ryb, największym przysmakiem, na który stać tylko bogaczy, jest barwena. – W którym miejscu akwedukt dochodzi do domu? – zapytał cicho. Korelia pokręciła głową. – Nie wiem. Musi być duży, pomyślał. Rezydencja tej wielkości... Ukląkł przy basenie, nabrał w dłoń ciepłej wody, skosztował jej i marszcząc czoło, obracał przez chwilę w ustach niczym koneser wina. Z tego, co wyczuwał, była czysta. Ale to nie musi o niczym świadczyć. Próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatnio sprawdzał poziom wody w zbiorniku. Nie robił tego od poprzedniego wieczoru. – Kiedy zdechły ryby? Korelia zerknęła na niewolnicę, lecz do nieszczęsnej kobiety nic już nie docierało. – Nie wiem. Przed dwiema godzinami. Przed dwiema godzinami! Atiliusz przeskoczył przez balustradę na niższy taras i ruszył szybkim krokiem w stronę morza. Na dole, przy brzegu, widowisko nie spełniło pokładanych w nim nadziei. Lecz cóż je spełnia w dzisiejszych czasach? Ampliatus coraz częściej myślał o tym, iż doszedł do pewnego punktu – z racji wieku, a może posiadanej fortuny – kiedy podniecenie wynikające z oczekiwania miało nieodmiennie lepszy smak niż pustka spełnienia. Rozlega się ostatni krzyk ofiary, tryska krew, a potem... co? Po prostu kolejna śmierć. Najlepszy ze wszystkiego był początek: powolne przygotowania, po których nastąpiła długa chwila, gdy niewolnik po prostu pływał z twarzą tuż nad powierzchnią wody, teraz bardzo cichy, obawiający się, że zwróci na siebie uwagę tego, co czai się na dole, skupiony, poruszający ostrożnie nogami. Zabawne. Mimo to czas dłużył się, upał dawał się we znaki i Ampliatus zaczął skłaniać się do wniosku, iż mureny nie są takie krwiożercze i że Wediusz Pollio nie był wcale taki oryginalny, jak mówiono. Ale nie, zawsze można polegać na starej arystokracji! Kiedy szykował się już do odejścia, woda wzburzyła się i – plum! – twarz ofiary zanurzyła się niczym spławik. Chwilę później pojawiła się z wyrazem komicznego zdumienia i zniknęła na dobre. Niestety, potem wszystko stało się nudne i męczące w promieniach palącego słońca. Ampliatus zdjął z głowy słomkowy kapelusz, powachlował nim twarz i spojrzał na syna