To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Pani Simons, to są duchy, ni mniej, ni więcej. - Duchy? Całkiem jak w tanim dreszczowcu. - Nie mówiłem o duchach w tym sensie, że... - To tylko pokutujące wspomnienia, echa przebrzmiałych uczuć - oświadczyła pani Simons. - To nie są zjawy ani nic takiego. Moim zdaniem niczego więcej w tym nie ma. To tylko ślady dawnych przeżyć, pozostawione przez ukochanych zmarłych. Dojeżdżaliśmy już do skrzyżowania z Aleją Kwakrów. Pokazałem pani Simons, w którym miejscu ma się zatrzymać. - Może pani tutaj stanąć? Lepiej niech pani nie wjeżdża w aleję. Jest za ciemno, zniszczy pani resory. Pani Simons uśmiechnęła się niemal radośnie i zjechała na pobocze. Otworzyłem drzwi. Do środka wpadł wilgotny podmuch. - Dziękuję za podwiezienie - - powiedziałem. - - Może jeszcze kiedyś porozmawiamy na ten temat. Wie pani, o Edga-rze. I o Jane. Twarz pani Simons oświetlał zielonkawy odblask z tablicy rozdzielczej. Wyglądała bardzo staro i bardzo patetycznie: maleńka, stara czarownica. - Zmarli życzą nam tylko szczęścia, wie pan - odezwała się i z uśmiechem pokiwała głową. - Ci, którzy nas kochali, są dla nas równie życzliwi po śmierci jak za życia. Wiem o tym. I pan też się o tym przekona. Zawahałem się na chwilę. - Dobranoc, pani Simons - powiedziałem wreszcie i zamknąłem drzwi. Wyjąłem torby z bagażnika, zatrzasnąłem pokrywę i zabębniłem w winylowy dach samochodu na znak, że można jechać. Samochód ruszył niemal bezgłośnie. Tylne światła odbijały się w mokrej smolistej nawierzchni drogi jak sześć wielkich szkarłatnych gwiazd. Zmarli życzą nam tylko szczęścia, pomyślałem. Jezusie. Wiatr zawodził wśród elektrycznych drutów. Popatrzyłem na ciemną Aleję Kwakrów, obsadzoną rzędami wiązów szumiących na wietrze, i rozpocząłem długą, niepewną wspinaczkę na wzgórze. ROZDZIAŁ 7 Wędrując Aleją Kwakrów czułem pokusę, żeby wpaść do George'a Markhama i zagrać w karty z nim i ze starym Keithem Reedem. Od śmierci Jane zaniedbałem moich sąsiadów, jeśli jednak miałem tu dalej mieszkać, no cóż, powinienem odwiedzać ich częściej. Ale już podchodząc do płotu przed domem George'a wiedziałem, że tylko szukam wymówki. Wizyta u George'a była po prostu pretekstem, żeby odwlec powrót do domu i do tym nieznanych okropności, które tam na mnie czekają. Wizyta u George'a byłaby tchórzostwem. Nie pozwolę, żeby szepty i dziwne odgłosy wypłoszyły mnie z własnego domu. A jednak wahałem się, zaglądając w okno bawialni George'a. Widziałem plecy Keitha Reeda rozdającego karty i oświetlony lampą stół, butelki piwa i kłęby niebieskawego dymu z cygara George'a. Podniosłem wyżej torby z zakupami, zaczerpnąłem głęboko tchu i ruszyłem dalej aleją. Dom pogrążony był w absolutnej ciemności, kiedy dotarłem na miejsce, chociaż dobrze pamiętałem, że zostawiłem zapalone światło na frontowym ganku. Pnącza porastające ściany falowały jak włosy na porywistym wietrze, a dwa zasłonięte okiennicami okna na piętrze wyglądały jak oczy o zaciśniętych powiekach. Dom nie chciał zdradzić swoich tajemnic. W oddali słyszałem nieustanny, groźny pomruk północnoatlantyckiego przypływu. Postawiłem torby na ganku, wyjąłem klucze i otworzyłem frontowe drzwi. Wewnątrz było cicho i ciepło. W salonie tańczyły po ścianach refleksy ognia na kominku. Wniosłem zakupy i zamknąłem drzwi. Może dom wcale nie był nawiedzony? Może po prostu poprzedniej nocy skrzypienie huśtawki rozstroiło mi nerwy i wywołało lekki atak histerii? Niemniej jednak, kiedy rozpakowywałem zakupy i wstawiłem lasanię do piecyka, obszedłem cały dom, parter i piętro, sprawdziłem każdy pokój, otworzyłem każdą szafę, zajrzałem na klęczkach pod każde łóżko. Chciałem się upewnić, że nikt nie chowa się w domu i nie wyskoczy na mnie znienacka, kiedy będę jadł obiad. Zachowywałem się idiotycznie, ale co wy zrobilibyście na moim miejscu? Przez jakąś godzinę oglądałem telewizję, chociaż odbiór był zniekształcony z powodu burzy. Obejrzałem “Sanford” i “MASH” i nawet “Trapera Johna, M.D.”. Potem posprzątałem po obiedzie, nalałem sobie dużą whisky i przeszedłem do biblioteki. Chciałem jeszcze raz obejrzeć ten obraz, z powodu którego Edward Wardwell wiercił mi dziurę w brzuchu. Postanowiłem sprawdzić, co to za statek namalowany jest na obrazie. W bibliotece panował dojmujący chłód. Zwykle był to najcieplejszy pokój w domu. Nie chciało mi się rozpalać na nowo ognia, więc włączyłem elektryczny grzejnik. Jednakże po chwili nastąpiło zwarcie, strzeliły iskry, grzejnik zatrzeszczał i zgasł. Rozszedł się zapach spalonego plastyku oraz elektryczności. Na dworze gałązki bluszczu wystukiwały skomplikowany rytm po szybach, niczym zapomniane dusze, dobijające się do okna. Wziąłem obraz, wciąż jeszcze zawinięty w papier, i wyszukałem na półkach kilka książek, za pomocą których miałem nadzieję zidentyfikować statek. “Flota handlowa Salem” Osborne'a; “Okręty handlowe Massachusetts w latach 1650-1850” Walcotta; pod wpływem natchnienia dołączyłem jeszcze Douglassa “Wielcy ludzie z Salem”. Pamiętałem, że dawniej w starym Salem znaczniejsi kupcy i politycy nierzadko posiadali własne statki, a książka Douglassa mogła zawierać jakieś wskazówki dotyczące statku na obrazie. Zanim znalazłem potrzebne książki, w bibliotece zrobiło się tak zimno, że mój oddech zamieniał się w parę. Widocznie barometr spada na łep na szyję, pomyślałem sobie. Ale w hallu było równie ciepło jak przedtem, a barometr wskazywał poprawę pogody