To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Świda, popchnięty przez żandarma, skierował się do wyjścia. Jakże mu błyszczały wpadłe oczy, jak drżały łagodne usta, jak szedł prosto i śmiało. Sewer chciał za nim iść machinalnie, powstał i upadł zemdlony. I znowu tydzień cały gorączkował i jęczał. Recydywę przetrwał przecie i stał się całkiem innym. — O, Gizi! — rzekł, gdy o tyle do sił wrócił, że wstać mógł. — Teraz wiem dopiero, w jakim kraju żyłem. Uchodźmy stąd precz, na zawsze! Smutny był, przybity, milczący. Opowiedział jej swe kijowskie dzieje. Było ich czterech w jednej stancji. Odnalazł Gregora i Polaka tam, skąd się nie wraca na świat wolny. Nie poznawali go odwiedzający znajomi. Nie śmiał się, nie pytał o nic. Zajmował go proces tylko i wyjazd. Zeznanie swoje złożył w prokuratorii, gdy tylko pisać miał siłę. Doszło do wyroku. W urzędowej gazecie przeczytał tegoż wieczora: Gregor miał stryczek, Świda dożywotnią katorgę, kilkunastu innych zesłanie i więzienie długie. Czytając, zimny pot go oblał, ogarnęła rozpacz. — Pójdę do tronu!… — rzekł. — Będę błagał! Gizella blado się uśmiechnęła. — Skompromitujesz się! — szepnęła z pogardliwą goryczą. On, podniecony, przywdział swój mundur i ordery, i ruszył. Dopuszczony przed oblicze monarsze potrafił prosić, bo po godzinie posłuchania wyszedł z łaską. Karę śmierci Gregora zmieniono na dożywotnie ciężkie roboty. Wrócił tryumfujący do domu, by żonie dobrą nowinę obwieścić. Ona uśmiechnęła się smutnie. — Czy pewny jesteś, że to łaska, Sewer? Ten człowiek będzie umierał lata! Tak! — odparł. — Ale to nadzieja. Przychodzą manifesty, ułaskawienia. To nie stryczek ohydny. To jest dla mnie uspokojenie. Dozwolono mi zawieźć mu tę wiadomość. Pojadę zaraz! Zmęczony był, ale nie mogła go powstrzymywać w takiej sprawie. Jak stał w swym złocistym mundurze i krzyżach, pojechał do więzienia. Wieczór był śnieżny, mętny, wyjący wichrem. Kareta zatrzymała się przed ponurym gmachem. Naczelnik przyjął świetnego gwardzistę z całą gotowością do usług. Sam go poprowadził przez długie korytarze, udzielając objaśnień, uprzejmy, gotów prochy ścierać mu spod stóg. Korytarze milczące były, ciemnawe, wilgotne, pełne gęstego, niezdrowego powietrza. Regularny krok szyldwachów przerywał tylko ciszę i gdzieniegdzie dymne lampki oświetlały czarne ściany, żelazem kute drzwi cel, załomy i rozdroża korytarzów. Zdało się Sewerowi, że pochód nigdy się nie skończy. Zstępowali coraz głębiej. Przodem szedł żołnierz z pochodnią, za nim dozorca z pękiem kluczów, wreszcie on z naczelnikiem. — Czy pan chce pierwej widzieć Zachareńkę, czy Świdę? — spytał urzędnik uprzejmie. — Zachareńkę! — odparł lakonicznie. — To pójdziemy dalej. Tutaj cela Świdy. Zstępowali coraz niżej. Nareszcie żołnierz z pochodnią stanął, klucznik zadźwięczał kluczami, obracając ze zgrzytem sprężynę. Drzwi się rozwarły, wewnątrz było ciemno i nic się nie poruszało. — Zawieś lampkę na ścianie! — rozkazał naczelnik dozorcy, a sam się z drogi usunął przed Sewerem. — Zostanę sam z więźniem! — rzekł tenże, wchodząc. Postąpił kroków parę i stanął orientując się. Cela była wąska i długa, z otworem tak wysoko umieszczonym i tak małym, że nie było to okno, tylko szczelina. Zresztą miała w kącie drewniane posłanie i nic więcej. Gdy dozorca dymną lampkę zawiesił, dojrzał Sewer szary kontur człowieka siedzącego na posłaniu, który się wcale nie poruszał. Strażnik drzwi za sobą zamknął, dawni koledzy spotkali się tedy znowu sam na sam, po latach. Od Sewera bił blask złoceń i jaskrawości, Gregor był siwą plamą pleśni. Oficer miał dech zabity złym powietrzem i długą wędrówką, wrażenia okropne odbierały mu prawie przytomność. Więzień, olśniony zrazu światłem, teraz oczy na niego podniósł i spytał: — Czego wy jesteście tutaj, sołdaci? Czy mi już pora? Głos miał tak zmieniony i wyglądał tak strasznie, że Sewer się zatrząsł ze zgrozy. — To ja, Gregor! — rzekł. — Nie poznajesz? Sewer. — Ach, ty! Ojca ci zabiłem! Czego chcesz? — Przychodzę cię przeprosić! — Za co? — Za tę dziewczynę twoją. Daruj! — Dziewczynę moją! Prawda, była tam jakaś kobieta. Może i moja kiedyś była, nie pamiętam! Przez moją głowę toczyły się skały, lały oceany, osłabła. Mówił z trudnością, patrząc w światło. — Ile czasu byłem po ciemku? O, długo! — Siedziałeś w ciemności? Ciągle? — zawołał Sewer. — Tak. To ma być męka dla ułatwienia wyznań. Były różne inne! Na nic się zdały. Dla mnie nie ma już męki dostępnej, od chwili, gdy mnie lud lżył i błotem obrzucił. — Chory byłem, inaczej by sąd poszedł, gdybym wiedział, że ty jesteś. — Sąd?! Alboż to sąd był? Stałem przed sługami tronu, oni stroną byli, nie sędziami. Dlategom milczał