To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

— Tak, zgadła pani. — Widzi pan, a ja miałam do pana wielkie zaufanie, mimo że wtenczas pan mi pomóc nie chciał. Takie zaufa- nie, że wyznałam w tym liście całą prawdę. Dla wszy- stkich, prócz pana, umarłam; dla Rosslanda, dla kapitana 116 Rifle'a nawet. Ale panu szczerze napisałam, że się umówi- łam z młodym Indianinem Thlinkit, że on pierwszy odbił od brzegu w małym czółnie i wyłowił mnie z morza, gdy skoczyłam. Pływam doskonale. Potem zawiózł mnie na ląd, podczas gdy łodzie szukały na próżno. Opowiadała swobodnie, ani podejrzewając, że kopie znów między nimi głęboką przepaść. Nim skończyła, stała już na drugim brzegu, nieosiągalna. Alan nie mógł po pro- stu zrozumieć, jakim cudem przed chwilą zaledwie tulił ją w ramionach. Świadomość, że tak było w istocie, a jednak ona patrzy nań obecnie, jakby nigdy nic, napawała go przygnębiającym wstydem. - A teraz jestem tutaj - mówiła dziewczyna dalej z zu- pełnym spokojem. - Skocząc do morza nie miałam bynaj- mniej tego zamiaru. Dopiero potem przyszło mi to do gło- wy, zdaje mi się dlaczego, że spotkałam małego człowieka z rudymi faworytami, którego mi pan pokazał w palarni „Nome". Tak więc jestem pana gościem, panie Holt! W jej głosie nie była cienia pokory, gdy kończąc prze- mowę odrzucała w tył i wygładzała potargane włosy. Mog- ło się wydawać, że jest u siebie i łaskawie zaprasza wę- drowca do swych włości. Tymczasem Alan przytomniał z wolna. Wizerunek Mary Standish takiej, jaką sobie wy- śnił w ciągu paru tygodni, słodkiej, rozkochanej, ręka w rękę idącej z nim przez tundrę, ustępował miejsca rze- czywistości. Dziewczyna była spokojna, jak dawniej niedo- stępna. Alan wyciągnął ku niej obie ręce; bez wahania po- dała mu swoje. - To było niby olśnienie - przemówił Alan, nareszcie zupełnie równym głosem. — Dniem i nocą myślałem o pa- ni> śniłem o pani i kląłem siebie, żem przyczynił się do pa- ni śmierci. A teraz znajduję panią żywą, tutaj! !eżah Miał ją tak blisko, że jej dłonie, które tulił w swoich, f- j . . ——j~e>" f,*.*,*.^*.. Uv,wU , ,j-w^ii ^i v* j v* fj i eż jasno wyznawał szaleństwa swych złudzeń. prawie na jego piersi. Lecz wrócił mu już rozsądek, 117 — Trudno po prostu uwierzyć! Myślałem początkowo że to maligna. Może i maligna. Ale, jeśli nie, rad jestem! Skoro się jednaik obudzę i przekonam, że to był tylko sen jak tyle innych snów... Roześmiał się, uwalniając jej ręce i zaglądając w oczy zasnute raptem łzami. Nie skończył jednak. Dziewczyna cofnęła się nieco, lecz jej palce muskały jeszcze jego dłoń a gardło drżało nerwowo jak tej pamiętnej nocy w kajucie. — Myślałem o pani tam, co godzina, co krok - rzekł, wskazując ręką przebytą tundrę. - Potem usłyszałem ra- kiety i zobaczyłem sztandar. Było to po prostu, jakbym z myśli panią stworzył. Mary otwór żyła usta, chcąc dać odpowiedź i zamknęła je bezgłośnie. — A gdy zrLalazłem panią tutaj i nie znikła pani jak duch, skłonny byłem wierzyć, żem dostał pomieszania zmysłów. W k.ażdym razie byłem trochę nieprzytomny, gdyż inaczej ni gdy bym się tak nie zachował. Widzi pani, strasznie się zdziwiłem, że duch puszcza fajerwerk i zdaje się, że chciałem mieć po prostu pewność, czy ze zjawą ma- my do czynieni a, czy z istotną realną. Ze skraju gęstwy, z tytułu, doleciał głos. Ktoś wołał czysto i dźwięcznie: — Mary! Mary! — Kolacja — skinęła głową dziewczyna. — Akurat w po- rę pan przyszedł. Będziemy w domu przed zmierzchem. Słysząc, jakc spokojnie wspomina ów dom, jego dom, Alan uczuł, że serce poczyna mu łomotać. Ruszyła przo- dem, świecąc w słeńcu bogactwem włosów, on zaś podjął z ziemi porzuconą fuzję i szedł za nią, mając oczy i duszę pełną piękna jej smukłej postaci. Wychynęli na otwartą przestrzeń porosłą miękką mu- rawą, usianą k-wieciem. Opodal, nad malutkim ogieńkiem klęczał jakiś człowiek, a tuż przy nim, obserwując go uważnie, stała, młoda dziewczyna, z dwoma kruczymi warkoczami. N~awadlook, gdyż to ona była, odwróciła się 118 merwsza, lecz już z boku doleciał dziwaczny, przenikliwy okrzyk, którego nie umiał wydać nikt prócz Keok. Keok wracała właśnie spomiędzy drzew, niosąc pełne naręcze chrustu. Na widok Alana cisnęła chrust na ziemię i zaczęła biec ku niemu, wyprzedzając stateczniejszą Nawa- dlook. Potem Alan potrząsnął prawicą Stampede Smitha, podczas gdy Keok, leżąc wśród kwiatów zanosiła się od pła- czu. Taki już miała charakter. Płakała zawsze, ilekroć Alan odchodził i płakała, gdy wracał, co nie przeszkadzało, że już po chwili śmiała się donośnie. Alan zaś spostrzegł, że miast nosić włosy splecione w dwa warkocze jak Nawadlook, upi- na je teraz w kunsztowną fryzurę, wzorem Mary Standish. Zauważył także u skraju tundry, poza ostatnimi topola- mi, trzy osiodłane reny pasące się na uwięzi. Tymczasem Mary pomagała Keok zbierać rozsypany chrust, podczas gdy Nawadlook zdejmowała z ognia imbryk z kawą, a Stampede ładował fajkę. Alan zrozumiał, że ponieważ oczekiwano go tu od dawna, nie dziś, to jutro lub pojutrze, zatem nikt prócz niego samego nie doznał istotnego wstrzą- su. Uczynił więc gwałtowny wysiłek, powołując znów do ży- cia dawnego Alana Holta, osobę zrównoważoną i trzeźwą. Trudno mu było jednakże uprzytomnić sobie potem, co się działo w ciągu najbliższej pół godziny. Najbardziej zdumiewający był moment, gdy Mary Standish usiadła na wprost niego przy stole, na którym Nawadlook ustawiła talerze do kolacji - ta sama jasnooka, śliczna Mary Stan- dish, podziwiana tylekroć w jadalni „Nome". Posiliwszy się wyszli przed szałas. Stojąc w progu, wraz ze Stampedem, Alan obserwował trzy dziewczyny odjeżdżające właśnie na renach w kierunku rancza