To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Tak wiele mówiło się dawniej o „kłach i pazurach” ewolucji, że przesłoniło to odmienny jej aspekt, ten, co sprawia, iż forma— nazbyt skutecznie działająca drapieżcze — wygubiwszy wszystkie ofiary potencjalne, sama ginie. Widać to dobrze np. w ewolucji pasożytów: pasożyty ewolucyjnie młode rozpoznajemy PO tym właśnie, że są „zbyt skuteczne” i żywicieli swoich zabijają, przez co stwarzają w konsekwencji — samozagrożenie. Dlatego „stare” ewolucyjnie pasożyty dążą do niezabójczej równowagi z żywicielami. Ale to „dążenie” jest po prostu wynikiem ewolucyjnego znikania form, które się okazały w autoprezerwatywnych staraniach zbyt wyłączne, nazbyt do takich starań ograniczone — w ich postaci dającej skutki doraźne. Forma tedy, co w konkurencji wszystkie zwycięża, narusza ekologiczny balans i zamiast homeostatem doskonałym staje się — samozgubnym. Toteż, jak wiadomo, „ewolucyjnie doświadczone” pasożyty wykazują nawet taką „powściągliwość”, że gdy ich wiele naraz znajdzie się wewnątrz jednego żywiciela, one go po trosze „oszczędzają”. Lecz to, co przejawia się w długich seriach czasowych jako wynik nieuchronny procesu, w czysto fizycznym rozumieniu (i co jest równowagą taką, jaka zarazem stanowi kryterium singularnych homeostatycznyclj sprawności gatunkowych form, i stan dynamiczny, zdolny do dalszych komplikacyjnych wędrówek tylko pod warunkiem zachowywania ogólno systemowej stateczności), przedstawia jedną wielką regulacyjną automatykę, którą tak zwane rozumne działania łatwiej naruszają i niszczą, aniżeli umieją podtrzymywać. Gdyż, jakkolwiek jest w interesie człowieka, instrumentalnie rozumianym, ocalenie biosfery, akcja ta nie nazbyt dobrze mu się udaje — na wielu jej frontach. Znaczy to, że od pojawienia się rozumu jako narzędzia homeostazy, do jego unieszkodliwienia, w sensie likwidacji samozagrażalności, droga jest cywilizacyjnie bardzo daleka. Oczywiście, rozum może się finalnie od procesów biosfery uniezależnić i, wydana na jego łaskę, mogłaby ona przetrwać tylko wedle jego zachcenia wyznaczonego ewentualnie humanitarnymi, a nie instrumentalnymi względami. Ale tak mówiąc, odnosimy się do niezmiernie oddalonej przyszłości, której fakultatywny stan nie może być przecież miarą rzeczy aktualnie zachodzących. Warunek, czasem implicite, a czasem explicite formułowany w kontekście utwierdzania tezy o postępie ewolucyjnym, jest taki, że antropogeneza nie ma charakteru przejściowego. Kryterium postępowości ewolucyjnej, jak je wyraźnie J. Huxley sformułował, jest dwuzakresowe: oznacza adaptację optymalną doraźnie i jednocześnie proces ewolucyjny „dalej” — ku następnym rozwiązaniom — przepuszczającą. Lecz człowiek ma być formą „ostateczną”, ekranem dla ewolucji całkowicie już nieprzenikliwym; tęga nam przynajmniej usiłują dowieść podług twierdzenia, że nie ma lepszego narzędzia przystosowawczego nad jego rozum. Ale z czysto organizacyjnego, statystycznego, a także adaptacyjnego stanowiska maszyny, co formy biologiczne zastępują i tworzą pewien jednolity, autonomiczny „homeostat planetarny” — stanowią rozwiązanie bardziej stateczne, jak również bardziej sprawne od cywilizacji człowieka. Poszukiwanie wewnątrz arsenału ewolucyjnych kryteriów argumentu, który by miał uczynić wartość cywilizacji większą od wartości owej homeostazy maszynowej, jest daremne: takich instrumentalnych kryteriów nie ma. Cóż mamy tedy uczynić, jeśliby maszyny cybernetyczne oświadczyły nam, że są „następnym stadium ewolucji”? Albo zasada „przepuszczalności”, jako wyznacznik postępu, jest nielokalna, a wtedy na takie dictum maszyn powinniśmy manatki pakować, albo jest tylko lokalna, a wtedy okazuje się, że wyartykułowaliśmy autoapologię tak, żeby kroiła na „ogólne prawo” systemu, co nas stworzył. Jak widzimy, ustanowienie zwierzchniej, bo jakoby ultymatywnej, wartości rozumu jest takim czynem samochwalczym, który może się okazać obosieczny. Gdyż w wyścigu czysto instrumentalnych sprawności możemy przegrać i dlatego nie powinniśmy uznawać za wystarczające — ewolucyjno–instrumentalnego uzasadnienia kultury, lecz przyznać jej niedowodliwą wartość autonomiczną. Oczywiście maszyny pretendujące do roli naszych doskonalszych następców uznają postępowanie takie za rozpaczliwy wybieg człowieka; jednakże dyskusja dalsza z nimi na pewno już wykracza poza interesujący nas temat. Rygoryzm naszej oceny rozumu może się wydać próbą nihilizowania wartości skupionych w „psychozoicznej kulminacji”. Wynika on jednak tylko z przyjętych założeń — „wywrotnościowej”, eksperymentalnej aksjometrii. Ze stanowiska tej aksjometrii życie jest samopodtrzymującą się reakcją układową, tak niezniszczalną, jak tylko jest to fizycznie możliwe. Niezniszczalność ta równa się homeostatycznemu minimum, środowiskowo ograniczonemu do amplitudy warunków biosfery. Ewentualna trwałość poszczególnych homeostatów jako ich osobnicza długowieczność, dążąca jak gdyby do — zasadniczo nieosiągalnej — granicy nieśmiertelności, nie daje się w ocenie odróżnić od takiego wariantu, w którym trwałość procesu urzeczywistnia się dzięki jego częstym odnowom (widomym jako „metoda jednodniówki”)