To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Brade uśmiechnął się z zakłopotaniem i wziął list do ręki. Był krótki. Zawierał jak zwykle pozdrowienia oraz wiadomość, że Kinsky załatwia w mieście sprawy zawo- dowe i ma zamiar wstąpić na uniwersytet w następny po- niedziałek. Byłby niezmiernie szczęśliwy, gdyby mógł po- dyskutować nad książką Ansona, chociaż on, Kinsky, jest 74 głęboko przeświadczony, że niewiele zdoła dodać do boga- tej wiedzy i doświadczenia Ansona. List kończył się na- dzieją rychłego zobaczenia. — W najbliższy poniedziałek? — zapytał Brade. — Tak. Chciałbym też bardzo, żebyś i ty się z nim zoba- czył. Byliście przecież kolegami szkolnymi. — Anson pod- niósł się z trudem, schował list i wziął do ręki laskę. — Zobaczymy się jutro rano, Brade. — Naturalnie, ale niech pan nie zapomni o tych wy- kładach na temat bezpieczeństwa. Z chwilą, gdy Brade został sam, znowu poczuł ciężar, na sercu. Kap Anson potrafił mówić o nienawiści studentów, jakby to była cecha rycerska, jakby świadczyła ona o do- skonałości nauczyciela. Jednak żaden z jego argumentów nie pasował do Brade'a. Brade nie tylko nie wyrzucił Rai- fa, ale raczej ocalił go, gdy został wyrzucony przez Ran- ke'ego. Pomagał Raifowi, ustępował mu, jak tylko mógł, tolerował jego szczególne cechy charakteru i pozwalał mu na szukanie własnych dróg. Dlaczego Raif miałby go nienawidzić? A może Jean Makris kłamała? Ale dlaczego miałaby kłamać? Czyż mogła się mylić? Jak można by było potwierdzić to, co powiedziała? Kto mógłby znać dostatecznie dobrze tego dziwnego, nieprze- niknionego chłopca, by to potwierdzić lub zaprzeczyć? Brade nie wiedział, ale przecież byli tacy, którzy żyli z nim bliżej, nieporównanie bliżej, choćby dzięki pracy we wspólnym pomieszczeniu. Miał na myśli jego kolegów z la- boratorium. Spojrzał na zegar wiszący na ścianie. Była prawie jede- 7» nasta. Nie miał nic ważnego do zrobienia przed lunchem. A na pewno nic, co byłoby od tego ważniejsze. Przeszedł przez korytarz i zajrzał do laboratorium Char- lesa Emmetta. Zastał samego Emmetta, bo Roberta gdzieś wyszła. Spytał spokojnym głosem: — Charlie, czy mógł- bym z tobą chwilę porozmawiać? Emmett wyłączył rozdzielacz i dwa znajdujące się w nim płyny zaczęły się uspokajać i rozdzielać w wirze banieczek. Podniósł na chwilę szklaną zatyczkę rozdzielacza, aby wy- puścić zebraną w nim parę, po czym z powrotem zatkał otwór wlewowy. — Oczywiście, panie doktorze — powiedział. Brade usiadł na obrotowym fotelu przy biurku, podczas gdy Emmett przysunął sobie krzesło od stołu konferen- cyjnego. — Raif miał cholernego pecha, proszę pana — powie- dział. — Tak, rzeczywiście. Ale to także wielki pech dla wy- działu, dla nas, dla mnie osobiście. Właśnie na ten temat chciałbym z tobą porozmawiać. Czyżby Emmett był zalękniony? Brade próbował przyj- rzeć mu się niepostrzeżenie. Spośród czworga studentów. (teraz już tylko trojga) Emmett pracował pod jego kierun- kiem najdłużej i w pewnym sensie zapowiadał się najgo- rzej. Pracował wytrwale, tak wytrwale, że zadowolił na- wet Kapa Ansona, ale nie sposób było dopatrzeć się w nim choćby szczypty talentu. Siedział teraz naprzeciwko, masywny, o rudych włosach i olbrzymich piegowatych dłoniach. Nosił okulary w jasnej oprawce, trochę za małe do jego twarzy. 76 Brade lubił go za spokój umysłu. Czasami wydawało mu się, że błyskotliwość i talent wcale nie są potrzebne, jeśli tylko student potrafi godzić się z faktem, że doświadcze- nie mu się nie udało, i nie pogrąża się z tego powodu w bezgranicznej rozpaczy. Gdy Emmettowi nie wyszło ja- kieś doświadczenie, to po prostu zaczynał drugie i prze- prowadzał je nieco inaczej. Mógł wprawdzie nie dojrzeć czegoś istotnego, co należało zrobić, ale w końcu swoją cierpliwością do czegoś dochodził. W każdym bądź razie, w porównaniu z niezrównoważeniem przeciętnego narwa- nego studenta spokój Emmetta był dla Brade'a pociechą w pracy nad studentami. — Tak, to straszna historia,straszna — zaczął Brade. — Przyznaję, że też czuję się w pewnym sensie winny za to, co się stało. Wstydzę się też, że... że nie znałem go lepiej. Może mógłbym mu bardziej pomóc. To oczywiście ma związek z pozostałymi moimi studentami. Z tobą. Wydaje mi się, że i ciebie powinienem znać lepiej. Emmett zaczął się wiercić na krześle. — Ależ, panie dok- torze, nie mogę mieć do pana żadnych pretensji Przecież jest nam z panem zupełnie dobrze. — Bardzo mi miło to słyszeć. Ale. mimo wszystko, ta sprawa nadal mnie gryzie.. Na przykład, chyba już od miesiąca nie rozmawialiśmy na temat badań, którymi się zajmujesz. Czy coś ci nie wychodzi? — Nie, proszę pana. Będę miał wszystko skończone na wiosnę. Przygotowałem już część historyczną mojej roz- prawy, mam też w pełni przygotowane wstępne dane