To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
— Maszyna nieczynna? — inspektor wskazał stojącą opodal Johnny’ego maszynę, w której na pół pełne szpulki fruwały jak szalone. — Wygląda na to. — Dyrektor skinął na nadzorcą i krzyknął mu coś w samo ucho. — Maszyna ta nie działa — zameldował inspektorowi. Przeszli dalej; Johnny wrócił do pracy — ucieszony, że nieszczęście go minęło. Ale kulawemu sąsiadowi nie powiodło się. Bystrooki inspektor wygrzebał go z paki. Chłopakowi wargi się trzęsły, miał wyraz twarzy człowieka, na którego spadła ciężka, nieodwracalna kląska. Nadzorca był zdumiony, jak gdyby widział chłopca po raz pierwszy, na obliczu zaś dyrektora malowały się zdziwienie i niezadowolenie. — Ja go znam — rzekł inspektor. — Ma dwanaście lat. W tym roku wykreśliłem go już z trzech fabryk, ta będzie czwarta. Zwrócił się do kaleki: — Obiecałeś mi pod słowem honoru, że pójdziesz do szkoły. Chłopak wybuchnął płaczem. — Proszę pana inspektora, dwoje dzieci nam umarło, straszna bieda w domu. — Czemu tak kaszlesz? — spytał inspektor, jakby oskarżał go o zbrodnię. Chłopiec–kaleka odpowiedział tonem usprawiedliwienia: — Nic mi nie jest. Zaziębiłem się tylko w zeszłym tygodniu, panie inspektorze. To wszystko. Skończyło się na tym, że jednonogi chłopiec opuścił salę wraz z inspektorem w towarzystwie zaniepokojonego i protestującego dyrektora. Po czym wróciła monotonia. Minęło długie przedpołudnie i popołudnie jeszcze dłuższe; gwizd syreny oznajmił koniec roboty. Zmrok zapadł, nim Johnny po raz wtóry minął bramę fabryki. Słońce wspięło się po złocistej drabinie niebios, zalewając świat dobroczynnym ciepłem, po czym osunęło się w dół i zniknęło na zachodzie za spiętrzonymi dachami domostw. Wieczerza była posiłkiem familijnym — jedynym, przy którym Johnny spotykał się z młodszym rodzeństwem. Spotkania te miały dla niego przeważnie charakter utarczek, gdyż on był bardzo stary, oni zaś — przerażająco młodzi. Okazywał zniecierpliwienie wobec ich zdumiewającej, nadmiernej dziecinności. Nie pojmował tego. Jego dzieciństwo było już zbyt odległe. Był już niejako starym nerwowym człowiekiem, którego drażniła owa — zgoła dla niego bezsensowna — burzliwość młodziutkich umysłów. Zadumał się gniewnie, pochylony nad jedzeniem; pewną pociechą była mu myśl, że i oni niezadługo będą musieli iść do pracy. To wypędzi im z głów wszystkie głupstwa i uczyni ich jak on poważnymi i statecznymi. Tak to zwyczajnie, po ludzku, Johnny siebie brał za miarę, którą przykładał do całego świata. Podczas posiłku matka tłumaczyła mu na różne sposoby, powtarzając w koło to samo, że ona stara się jak może, Johnny więc — ledwo skąpa kolacja się skończyła — z ulgą odsunął krzesło i wstał. Wahał się przez chwilę: położyć się spać czy wyjść przed bramę? Ostatecznie wybrał to drugie. Nie wędrował daleko. Przysiadł na progu, podwinąwszy nogi i pochyliwszy naprzód wąskie ramiona, łokciami wsparł się o kolana, dłońmi podtrzymując podbródek. Siedząc tak nie myślał o niczym. Tylko odpoczywał. Jego umysł spał. Bracia i siostry wyszli z domu i wraz z innymi dziećmi hałaśliwie bawili się niedaleko. Latarnia elektryczna na rogu ulicy oświetlała ich wesołe figle. Johnny był drażliwym zrzędą, dzieci o tym wiedziały. Ale żyłka awanturnicza kusiła je, by mu się sprzeciwić. Ujęły się tedy za ręce i kołysząc się do taktu, zaczęły wykrzykiwać mu pod nosem różne niemądre, złośliwe wierszyki. Johnny zrazu obrzucał ich przekleństwami, które zasłyszał od majstrów. Lecz po chwili, uznając rzecz za zbyt błahą, pomny swej godności, pogrążył się w zaciętym milczeniu. Brat jego — dziesięcioletni Will, najstarszy po nim z rodzeństwa — wodził rej w tym kółku. Johnny nie był zbyt czuły wobec brata. Jego życie od najwcześniejszych dni zatruwały ciągłe ustępstwa i poświęcenia dla Willa. Uważał młodszego brata za niewdzięcznego dłużnika. W latach — tak już odległych — gdy on, Johnny, mógł się bawić, ze znacznej części owego czasu ograbił go Will, którego trzeba było doglądać. Will wówczas był malutki, a matka, tak jak i teraz, spędzała całe dni w fabryce. Johnny musiał być Willowi zarazem i ojcem, i matką. Widać było, że Will skorzystał z owych ustępstw i poświęceń. Był zdrów, krzepko zbudowany, wzrostem dorównywał bratu, a wagą nawet go przewyższał. Rzekłbyś: wszystkie soki żywotne spłynęły w żyły tego drugiego. Podobnie i usposobienie. Johnny był znużony, wyniszczony, apatyczny — młodszego brata rozsadzała bujna żywotność. Irytujące śpiewanie stawało się coraz głośniejsze. Will w pląsach nacierał wciąż bliżej i pokazywał język. Johnny wyciągnął lewą rękę i chwycił chłopca za kark, wymierzając mu równocześnie silny cios kościstą pięścią. Pięść ta była rozpaczliwie chuda, że jednak potrafiła sprawić ból — świadczył o tym krzyk uderzonego. Reszta dziatwy wtórowała mu z przerażeniem, najmłodsza zaś siostrzyczka, Jenny, zemknęla do domu. Johnny pchnął Willa, kopnął go w nogę, potem chwycił znowu, cisnął twarzą w błoto i wytarzał w nim kilkakrotnie. Wreszcie puścił. Wtem nadbiegła matka — jak blady huragan macierzyńskiego oburzenia. — Czemuż mi on nie daje spokoju? — odparł Johnny, gdy go łajała. — Czy nie wie, że jestem zmęczony? — Ja jestem taki duży jak ty! — wołał Will w objęciach matczynych; na twarzy miał maskę z łez, brudu i krwi. — Teraz jestem taki sam, a urosnę jeszcze większy, wtedy cię stłukę, zobaczysz. — Powinieneś pracować, kiedyś taki duży — burknął Johnny. — Tego ci trzeba. Do roboty. Mama powinna posłać cię do roboty. — Ależ on za młody — protestowała matka. — To jeszcze dziecko. — Ja byłem młodszy, kiedy zacząłem pracować. Johnny stał jeszcze chwilę, wahając się, czy mówić dalej o doznanych krzywdach, ale zagryzł usta gwałtownie, wykręcił się na pięcie i poczłapał do domu, by natychmiast położyć się do łóżka