To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Obok miał Sparka, Trevora i Stevara brudnych od sadzy i przesiąkniętych zapachem dymu, bo jeszcze przed chwilą pomagali gasić płonące chaty. - Czeka was śmierć szybka, łatwa albo... - zawiesił głos i wskazał stojących w pobliżu rybaków - oni wymierzą wam sprawiedliwość. Kmiecie zaszemrali złowieszczo i przybliżyli do więźniów. - Czego chcesz? - wymamrotał jeden ze zbójów. - Ilu was było? - Dwunastu. Calmin wezwał gestem Lovella. - Policz trupy - nakazał mu. Chłopak się skrzywił, ale oddalił posłusznie. - Byliście sami czy jesteście częścią większej grupy? Bandyci spojrzeli po sobie i zacisnęli usta. Na znak kapitana rybacy przysunęli się bliżej. - Wiency nas, ino my się rozdzielili. Tamci pojechali ku traktowi, bo pono żołnierzy na nas nasłali. Dalen rozglądnąć się chciał, czy siła ich - zaskomlał jeden. - Ilu pojechało? - Ze dwie dziesiątki chłopa. - Dawno? - Będzie dwa dni przed kwadrą, panie. Cal szybko policzył w myśli. - Daleko stąd do Traktu Zgody? - zwrócił się do rybaków. - Piechta długo trza iść, panie. My tam nie chodzim. My z rybami na targ bliży Mulacium jeździm. Kapitan nachylił się do Stevara i zagadał coś szeptem. Niedźwiedź złapał jednego z bandytów, szarpnął za kudły i pociągnął za sobą w cień. - My prawdę gadali, panie - wybełkotał drugi, trzęsąc się ze strachu i patrząc na Cala błagalnym wzrokiem. - Ino prawdę... - Gdzie wasza kryjówka? - W lesie, wedle gościńca do Mulacium. My karawany łupim. Tam blisko. - Został tam kto? - Ni, my wszytcy tu przyjechali. Żarcie nam się skończyło. - Dlaczego nie zostawiliście nikogo na straży? - Bo tam i trafić trudno i żadyn zostać nie chcioł. Nudno samemu w lesie siedzieć. Calmin wymamrotał coś do siebie bezgłośnie i wszedł pomiędzy rybaków. - Weźcie go, zwiążcie i pilnujcie dobrze. Nie zabijajcie, tylko pilnujcie - rozkazał szeptem. - Jakże to, panie - oburzył się ktoś. - Oni nasze kobiety pohańbili, dzieci pomordowali, a my ich żywych puścić mamy? - Chcecie, żeby ich kamraci przyjechali się mścić? - spytał ostro Cal. - Trzeba znaleźć resztę tej bandy i wybić do ostatniego. Ci dwaj drogę pokażą i dlatego macie ich pilnować i przy życiu utrzymać. Rozumiecie? Rybacy niechętnie pokiwali głowami. - Zabierajcie to ścierwo - rozkazał głośno. Wieśniacy otoczyli zbója. - Panie - wrzasnął bandyta - ja prawdę powiedzioł! Nie oddawajcie mnie tym kmiotom! Panie... Ktoś zatkał mu gębę, ktoś inny wykręcił ręce. Kapitan skinął na Trevora. - Tych dwóch mają trzymać oddzielnie. Idź i pilnuj, żeby rybacy im łbów nie poukręcali. Mają żyć - powiedział cicho. Niedźwiedź i Lovell wrócili prawie równocześnie. - Dziesięć trupów i tych dwu tutaj. Razem dwunastu - zameldował Lovell. - W lesie, blisko gościńca do Mulacium - powiedział Stevar. - Dobra - ucieszył się Cal. - Mówili prawdę. Rozstaw warty i niech ktoś skoczy po Briana i dzieci. Zostajemy tu do jutra. Myra i Lea, znalezione w lesie dziewczynki, zostały bohaterkami. Mieszkańcy wioski z rozdziawionymi gębami słuchali opowieści, jak sprowadziły nieoczekiwaną pomoc. Ojciec, zaczerwieniony pod surowym spojrzeniem braci, tłumaczył: - Toć lepi, żeby je wilcy zjedli, niźli w łapy tych rozbójników poszły. Serce mi pękało kiej w łozy skoczyły, ale na szczęście się to dla wszytkich obróciło. Jakby to w mieście było, to może by i nagrodę jaką dostały. Powiadają, że gubernator Mulacium złotem za głowy zbójów płaci. - Pewnie, że nagroda im się należy - wtrącił się stojący opodal Cal. Wyciągnął z kieszeni zdobyczną bransoletę i podał Myrze. Brian wcisnął Lei drugą, podobną. Przez cały następny dzień żołnierze pomagali uporządkować wioskę. Sprzątnięto pogorzelisko, a trupy bandytów po obszukaniu i zdarciu co lepszej odzieży, utopiono w bagnie. Sprowadzono też pozostawione w lesie konie. Wieczorem zmęczeni, ale wdzięczni rybacy wyprawili ucztę. Nie skąpili ryb ani piwa. Ktoś przygrywał na jękliwych skrzypkach, ktoś inny na fujarce. Niezamężne kobiety otaczały żołnierzy, chichotały i uśmiechały się zachęcająco. Pośród tej ogólnej wesołości tylko Cal wydawał się chmurny. Siedział na uboczu razem ze Stevarem, Brianem i Doughiem i usiłował obmyślić plan działania. - Gdybyśmy wyjechali naprzeciw, może udałoby się wciągnąć ich w pułapkę - myślał głośno. - Na nic - wtrącił się Dough. - Musielibyśmy wiedzieć, którędy będą wracać. Chyba, że te łachmyty wiedzą. - Dwudziestu przeciwko ośmiu... - mruknął Stevar. - W polu im nie zdzierżymy. - Może poszukać Wedy i Umera. Razem dalibyśmy radę - zasugerował Brian. Cal pokręcił głową. - Są za daleko. Tamci wrócą, zorientują się, że nie ma reszty i przeniosą się gdzie indziej. Zresztą z Wedą i Umerem nie rozstaliśmy się w zgodzie. Wątpię, czy poszliby z nami. I kto by dowodził... - Tu cię boli - zarechotał Stevar. - Boisz się o kapitańskie skrzydełka? - Głupiś, Niedźwiedziu - prychnął ze złością Calmin. - Nie unoś się wodzu. Nikt z nas nie poszedłby pod komendę Wedy czy Umera - łagodził Dough. - I masz rację, oni są za daleko. - No to inaczej. Znajdźmy tę kryjówkę i obejrzyjmy ją. Może nie zdążyli jeszcze wrócić, przecież do traktu jest kawał drogi. Tam moglibyśmy urządzić zasadzkę. - Oby lepszą niż ta, w którą sami wpadliśmy - burknął Stevar. - I trochę nas mało do takiej roboty. Czterech zginęło, reszta ranna. - Poprosimy o pomoc rybaków - zdecydował Cal. - Chcą się mścić, będą mieli okazję. Zawołajcie wójta. Wójt, wysoki pleczysty chłop o rozczochranych włosach, zgodził się chętnie, a spośród ochotników Cal wybrał dziewięciu samotnych mężczyzn, młodych i krzepkich. Przydzielił im zdobyczną broń i konie. Przerwana na chwilę zabawa rozkręciła się na nowo. Stevar szturchnął ciągle poważnego druha pod żebra. - Tą ponurą gębą dzieciaki straszysz. Przecie rozbiliśmy dwie bandy prawie bez strat, ludzie garną się do pomocy. Mamy co jeść i pić, dziewuchy palą się do ciebie, a ty się martwisz. - Daj spokój, nie w głowie mi dziewczyny - burknął Calmin. - Idę spać. Dopilnuj, żeby o północy zmienili straże. Ruszamy skoro świt. - Jemu to może niepotrzebne, ale ja chętnie poznam te sikorki