To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
I tylko on jeden będzie wiedział o tym wstydliwym momencie załamania. Rozdział X Bush wytarł usta serwetką, starając się, jak zawsze, z wysiłkiem przestrzegać dobrych manier. — Jak pan sądzi, sir, co powiedzą Szwedzi ? — zapytał bardzo śmiało. Nie na nim spoczywała odpowiedzialność, a wiedział z doświadczenia, że Hornblowera mogło zirytować przypominanie, iż Bush zastanawia się nad tym. — Niech sobie mówią, co im się podoba — odparł Hornblower — ale żadne ich słowa nie scalą „Blanchefleura”. Ta odpowiedź dowódcy była tak niespodziewanie miła, że Bush znów zaczął się zastanawiać, co spowodowało w Hornblowerze taką zmianę — czy ta, nowa u niego, łagodność była konsekwencją sukcesu, uznania, awansu czy małżeństwa. Rzecz dziwna, ale w tej chwili Hornblower też rozmyślał nad tym samym, będąc jednak skłonny przypisać to starzeniu się. Przez parę chwil analizował sam siebie w swój zwykły, bezlitosny, niemal chorobliwie dociekliwy sposób. Zdawał sobie sprawę, iż z rezygnacją pogodził się z faktem, że włosy mu rzedną i siwieją na skroniach — gdy pierwszy raz zauważył przy czesaniu różowy błysk łysinki, poczuł silne uczucie buntu, ale do tej pory zdążył się już przyzwyczaić. Potem spojrzał na dwa rzędy młodych twarzy przy swoim stole i w sercu jego wzbudziły się ciepłe uczucia dla tych chłopców. Bez wątpienia stawał się ojcowski, zaczynał lubić młodych w nowy dla siebie sposób; nagle uświadomił sobie, że w ogóle zaczyna odczuwać sympatię do ludzi, zarówno młodych, jak i starych, i że opuściło go — przynajmniej chwilowo, zastrzegł się w swej ostrożności — ostre pragnienie ucieczki w samotność i torturowania się wewnętrznego. Podniósł swoją szklankę. — Panowie — powiedział — wznoszę toast za trzech oficerów, którzy wypełniając starannie swoje obowiązki i wykazując wybitne umiejętności zawodowe doprowadzili do unieszkodliwienia groźnego nieprzyjaciela. Bush, Montgomery i obaj midszypmeni podnieśli swoje szklanice i opróżnili je entuzjastycznie, natomiast Mound, Duncan i Freeman wbili wzrok w stół z angielską skrom- nością; Mound, zaskoczony, pokraśniał jak dziewczyna i zaczął wiercić się niespokojnie na swoim krześle. — Czy nie odpowie pan na toast, panie Mound? — odezwał się Montgomery. — Jest pan najstarszy stażem. — To komodor — zaczął Mound z oczyma wciąż utkwionymi w serwetę. — To nie my. On dokonał tego wszystkiego. — To prawda — potwierdził Freeman potrząsając cygańskimi lokami. Czas zmienić temat — pomyślał Hornblower, wyczuwając zbliżanie się niezręcznej pauzy po tej wymianie komplementów. — Piosenkę, panie Freeman. Wszyscy wiemy, że ładnie pan śpiewa. Niechże mamy możność posłuchać. Hornblower nie dodał, że o zdolnościach śpiewaczych Freemana dowiedział się od młodszego lorda Admiralicji; przemilczał też fakt, że jeśli idzie o niego, to śpiew może nie istnieć. Inni ludzie odczuwają to niezrozumiałe pragnienie słuchania muzyki, więc zaspokoi tę ich dziwną zachciankę. Gdy przyszło do śpiewania, Freeman całkiem pozbył się onieśmielenia; zadarł po prostu podbródek, otworzył usta i zaczął: Gdy pierwszy raz zajrzałem w oczy Chloe, Szafiry mórz i letnich nieb błękity… Dziwna sprawa z tą muzyką. Freeman bez wątpienia dokonywał ciekawej i trudnej rzeczy; dawał innym oczywistą przyjemność (Hornblower obrzucił ich ukradkowym spojrzeniem), ale przecież piszczał tylko i wzdychał na różne sposoby dowolnie przeciągając słowa — i do tego takie słowa! Po raz tysięczny w swoim życiu Hornblower poniechał trudu zrozumienia, co tkwi w muzyce, że tak bardzo podoba się innym. I tym razem uznał, że pojąć to jest dla niego tak samo trudno, jak dla ślepego wyobrazić sobie kolory. Chloe jest moją je-e-e-dyną miłością! Freeman skończył i wszyscy zaczęli walić pięściami w stół w niekłamanym zachwycie. — Ładna piosenka i doskonale zaśpiewana — pochwalił Hornblower. Montgomery usiłował pochwycić jego spojrzenie. — Czy mogę odejść, sir? — rzekł. — Mam następną psią wachtę . To wystarczyło, żeby zakończyć obiad; trzej porucznicy musieli wracać na swoje jednostki, Bush chciał obejrzeć pokład, a obaj midszypmeni, prawidłowo oceniając swoją mało znaczącą pozycję, podziękowali spiesznie za przyjęcie i oddalili się. Obiad był jak należy — myślał Hornblower odprowadzając ich wzrokiem — dobre jedzenie, ożywiona rozmowa i szybkie odejście zaproszonych. Wyszedł na galerię rufową, schyliwszy się przezornie przy przechodzeniu pod niskim nawisem. Mimo szóstej po południu na zewnątrz było całkiem widno; słońce jeszcze nie zaszło i świeciło na galerię od strony rufy, a niewyraźna smuga pod jego kulą, tuż nad widnokręgiem, była wyspą Bornholm. Kuter, z grotżaglem ściągniętym ku rufie płasko jak deska, przeszedł dołem, wykręcając pod rufą okrętu ostro na wiatr; wiózł trzech poruczników, usadowionych na ławce rufowej, z powrotem na ich okręty — wiatr znowu wiał z północnego zachodu. Młodzieńcy zachowywali się bardzo swobodnie, póki któryś z nich nie dostrzegł na galerii rufowej, a wtedy błyskawicznie zastygli w przepisowych pozach. Hornblower pomyślał z uśmiechem, że polubił tych chłopców i wycofał się do kajuty, aby nie czuli się skrępowani, że ich widzi. Braun czekał na niego. — Przeczytałem gazety, sir — powiedział. — „Lotus” zatrzymał po południu pruską łódź rybacką i puścił ją po skonfiskowaniu połowu i zabraniu tych oto gazet