To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Chyba tak też było, sytuacja Marysi Szyfmanowej była dostatecznie błyszcząca i w naszych dość ponurych stosunkach powojennych towarzyskich zupełnie zadowalająca. Szyfmanowie wspólnie wyjeżdżali za granicę i wspólnie znaleźli się w Ameryce, gdzie Marysia nawiązała stosunki z uniwersytetem w Ann Arbor. Po powrocie do kraju uzyskała stypendium Ministerstwa (Oświaty? Spraw Zagranicznych?) i po pewnym czasie wyjechała na studia do Ann Arbor. Arnold bardzo silnie odczuł podwójną dymisję, to znaczy tę z 1949 roku i z roku 1956. Ostatnia dymisja była okraszona powierzeniem mu sprawy odbudowy Teatru Wielkiego. Arnold przejął się tą odbudową jak wszystkim, co robił, ale to mu już tak łatwo nie poszło. Teatr Polski zbudował -w co się dzisiaj wierzyć nie chce -w dziesięć miesięcy. Odbudował z ruin w 1945 w czas ciągnący się około roku. Teatr Wielki odbudowywał 15 lat. Ja już mało wtedy stykałem się z tą robotą, ale ile razy przychodziłem do Arnolda do Teatru Wielkiego, przerażony byłem komplikacjami tej odbudowy, ilością spraw, którą Arnold musiał się zajmować, ilością instancji, od których zależał, i tą niezmierną ilością urzędników, która w tę przerażającą machinę była wplątana. Ze smutkiem konstatowałem, że zajęcia te wyczerpywały gwałtownie jego siły, że się starzał, coraz bardziej stawał się maniakalny - ale jednocześnie w odbudowę Teatru Wielkiego wkładał cały zasób swej wiedzy, swego teatralnego doświadczenia i swych umiejętności organizacyjnych, które tym razem natykały się na przeszkody najeżone trudnościami jak drutami kolczastymi. W roku 1963 Marysia wyjechała na dłuższy czas do Ameryki, Szyfman odczuwał swoją samotność, nie mógł się zdecydować na żadne letnisko czy wczasy. 111 Zaproponowałem wtedy, aby przyjechał do nas na Stawisko. Zgodził się chętnie - i nawet nie odbył swoich niejako obrzędowych wahań, które przeżywał przy każdej nawet mało ważnej decyzji. Moja żona wyjechała do Zakopanego, w domu była tylko moja siostra Helena, której to były już ostatnie miesiące życia, zaprosilis'my także kuzynkę mojej żony, Helenę z Marconich Męcińską, której wojna zadała wyjątkowo ciężkie ciosy, i tak przeszło nam to wspólne lato - które ja nazwałem "latem starców". Młodzieży i dzieci nie było, wszystko to gdzieś szalało w górach i nad morzem. Lato było bardzo piękne, schodziliśmy się na wspólne posiłki poświęcone spokojnym rozmowom i wspomnieniom. Męcińską opowiadała o swojej szczęśliwej młodości, spędzonej w willi Marconich, o starej Warszawie, tej z Kostrzewskiego, który był bliskim przyjacielem rodziny (stąd mamy parę pięknych jego obrazów), my z siostrą wspominaliśmy czasy ukraińskie - i późniejsze - a Szyfman Kraków swojej młodości. Zresztą spotykał tutaj całkowite zrozumienie mojej siostry, z którą był prawie jednolatkiem - a do koleżanek siostry należały Helena Radlińska (Boguszewska), Jadwiga Mrozowska, Niusia Szyllerówna, która była na pensji "przychodną" i przyprowadzała często na pensję, aby pokazać koleżankom, swego małego braciszka Lulka Szyllera, który miał piękne niebieskie oczy i wielką bujną czuprynę i jak na swe lata był bardzo mądry. Mam wrażenie, że Arnold czuł się dobrze u nas w domu, dużo czytał i odpoczywał po rujnującej pracy w Teatrze Wielkim, gdzie wysiłek codziennego użerania się o każdą rzecz przewyższał już jego starcze możliwości. Mówił mi: "Jaka ta twoja siostra jest miła. Ona nic nie mówi". Rzeczywiście moja siostra była małomówna, Arnold zaś na pewno porównywał ją w myśli do swoich sióstr, które były sympatyczne, jednak agresywne i niezmiernie gadatliwe. Tych parę tygodni starczej idylli wbiło mi się bardzo w pamięć i mam wrażenie, że zostały one także w pamięci Arnolda. Ten niebywale oschły człowiek okazywał mi wiele serdeczności i właściwie mówiąc odtąd datują się moje braterskie stosunki z nim. Znikło uczucie pewnego skrępowania, które zawsze było we mnie, gdy się 112 zwracałem do niego. Zbyt długo był on potężnym dyrektorem, od którego tak wiele zależało - zbyt długo on był tym "wielkim", a ja skromnym wyrobnikiem zależnym od niego. Może zbyt często, musiałem się do niego zwracać z prośbami o zaliczki na nie zrobione jeszcze przekłady i nie napisane sztuki, żeby to nie miało się odbić na całości stosunku do niego. Od czasów "Lata w Nohant" co prawda stosunek ten zmienił się zasadniczo, ale osad dawnych różnic pozostał na długo. "Lato starców" niechybnie przyczyniło się do zniknięcia tego osadu i staliśmy się prawdziwymi przyjaciółmi. Jak przystało na prawdziwego przyjaciela popełniłem niegodną zdradę. Do dziś dnia nie mogę zrozumieć - jak się to mogło stać. Nadszedł wreszcie długo oczekiwany i długo odkładany dzień otwarcia Teatru Wielkiego. Stosunki na górze tak się ułożyły, że usiłowano wtedy jak najbardziej zatrzeć zasługi Szyfmana, położone przy tej kolosalnej pracy i w tym kolosalnym osiągnięciu. Ze sceny przemawiał wtedy na tym otwarciu tylko Minister Kultury i Sztuki i ja w imieniu społeczeństwa. Przemówienie Arnolda umieszczono w bocznej sali i mało kto je zauważył, zwłaszcza że głośnik mikrofonu został w połowie mowy uszkodzony i właściwie nikt słów najbardziej zasłużonego przy odbudowie człowieka nie słyszał. Mowę moją uzgadniałem w Ministerstwie Kultury, gdzie skreślono mi z niej wzmiankę o zasługach Szyfmana. Bezmyślnie przyjąłem to skreślenie, co było zaparciem się prawdy, długoletniej przyjaźni i zaniedbaniem prostego obowiązku. Neli Rubinsteinowej przypadła w tym wypadku rola biblijnego koguta. W najbliższym antrakcie zapytała mnie wprost: - Dlaczego ty nie powiedziałeś nic o Szyfmanie? Po czym ja oddaliłem się i gorzko zapłakałem. ("Und weinte bitterlich..." -najpiękniejsza fraza w Pasji podług św. Mateusza Jana Sebastiana Bacha.) Ale Arnold nie chował do mnie żalu. W parę miesięcy czy nawet w przeszło rok potem odbyła się nasza najdłuższa i najważniejsza rozmowa, która miała być naszą ostatnią rozmową. Marysia nie wracała z Ameryki i dla wszystkich stawało się jasne, że puściła Arnolda w trąbę. Dla wszystkich, ale nie dla niego. Latem 113 1966 roku Arnold wybrał się za granicę do Paryża i do Londynu i miał się z żoną spotkać w Rzymie. Już raz spotkali się tak poza krajem i Arnold liczył, że i tym razem spotkanie dojdzie do skutku. W porze najdokuczliwszych upałów Arnold czekał na nią w Rzymie. Ale Marysia w oznaczonej porze nie przyjechała. Nie przyjechała w ogóle. Arnold czekał długo i na próżno. W dość trudnych warunkach, bo w dewizy za granicą nie obfitował i musiał oszczędzać. Telegramy, które szły do Ameryki, kosztowały słono i pozostawały bezskuteczne