To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

I zakończył: — Zobaczy pan, że Soldini zjawi się u pana. Commendatore zauważył, że on nie ma z tym wszystkim nic wspólnego. Jednocześnie pomyślał z widoczną niechęcią o rozmowie, o którą prosiła dla swego męża pani Soldini. Miał z początku nadzieję, że Soldini chce z nim mówić o swoich osobistych sprawach. Znał go jako człowieka bystrego umysłu, zręcznego polityka, o nieugiętym charakterze zamaskowanym doskonałymi manierami i tolerancją nie tyle dla cudzych poglądów, ile dla osób, które je wyznawały. Chętnie oddałby mu przysługę osobistą, co byłoby zresztą po raz pierwszy; roztrząsanie z nim spraw publicznych mniej by mu się podobało, gdyż nie lubił stawiać czoło nieugiętej sztywności zasad, nawet nie wchodzących w zakres tych zasadniczych przekonań, w których i on sam był nieugięcie sztywny. — Jadę dzisiaj do Rzymu — dodał rozpogodzony, w nadziei, że to konieczne odłożenie na dłuższy czas owej rozmowy uwolni go od niej w ogóle. Na co bibliotekarz poprosił go, żeby przed wyjazdem zechciał się porozumieć z jednym z jego pomocników; zadzwonił, aby go wezwać i zaśmiał się, zacierając ręce: — Jedna z mamek! Asystent wszedł właśnie nieśmiało, z szacunkiem. — Proszę o wybaczenie, signor Commendatore. Pan jest prezesem Rady Nadzorczej szkoły technicznej. — Owszem, tak. — Słyszałem, że ma przyjść nowy wykładowca. — Tak. — Otóż, ja miałbym pokój do wynajęcia, gdyby pan zechciał łaskawie powiedzieć słówko!... Commendatore wybrnął z tego, jak mógł, a tamten oznajmił z kolei bibliotekarzowi, że margrabia Scremin chciałby z nim mówić, kiedy będzie miał wolną chwilę. — Mówić ze mną? Mam nadzieję, że nie będzie chciał pieniędzy! Commendatore drgnął. Pieniądze? Dlaczego? Czyżby sprawy domu Screminów stały aż tak źle? To niedobrze, bardzo niedobrze, zwłaszcza akurat teraz, kiedy ich córka wraca do zdrowia. Ale czy wraca? Ba! W zakrystii katedralnej dzisiaj tylko o tym się mówiło. Wraca do zdrowia, a wkrótce i do domu. Biedny Commendatore, który w dobroci swojej szczególnie był wrażliwy na wszelkie niedole tych, którzy urodzili się w obrębie murów miejskich, a także na przedmieściach i ziemiach otaczających miasto szerszym kręgiem, których dawniejsi dobrodzieje nigdy nie otaczali troską, odszedł bardzo zasmucony przypuszczalną ruiną znakomitej rodziny i tym, że zbyt mało się cieszy ozdrowiemem chorej. Może to nieprawda, ale jeżeli prawda, to co tam Senat, mniejsza o Senat! Koło domu dopędził go, utykając z lekka, nieduży człowieczek w okularach, bystry i uczciwy doktor praw, zawsze gorączkujący się szlachetnymi emocjami politycznymi czy administracyjnymi — zresztą całkowicie platonicznie — Więc jak, Commendatore, prefekt odchodzi? — Nic o tym nie wiem. — Ależ, skoro wszyscy mówią, że to pan się przyczynił do jego przeniesienia? — Ja? — Sissignore, bo prefekt chciałby doprowadzić do rozwiązania Rady Miejskiej, a pan nie. I człowieczek zaśmiał się hałaśliwie, aby nadać temu, co powiedział, ów miękki, pogodny aspekt, który pozwala łatwiej przełknąć cudze słowa nieco twarde i gorzkie. — Wie pan co? — odpowiedział Commendatore mocno zirytowany. — Ja zrobię to, co księżyc: zaćmię się! I zniknął w sieni swego domu. 2 Don Giuseppe Flores modlił się w kaplicy swojej willi, sam, pogrążony w dwojakiej wizji. Zdarzało mu się często w wędrówce po ścieżkach swego wzgórza przystawać, rozmyślając nad głębią Boga i zarazem podziwiając wspaniałe i pobożne piękno świata. Tak też i teraz myśl jego zagłębiała się w świętej, bliskiej już wieczności, wizji wzniosłej a ciemnej, ponad drugą wizją jego długiego życia odwróconą tak, że ukazywała swoje oblicze wewnętrzne jako jedyne mające jakąś wartość. Nie dostrzegał tego ogromu dobra, jakie promieniowało z niego na wiele, wiele dusz drogami jemu samemu nie znanymi, nawet bez uczynków, bez wypowiadanych słów, bez rad i pouczeń, jedynie dzięki aurze otaczającej jego istnienie — czyste, pokorne, przepełnione Bogiem. Widział natomiast niezliczone chwile odrętwienia, duchowego ubóstwa, bezwładu i nawet słabości — on, tyleż surowy dla siebie w tym, co tyczyło pragnień cielesnych, ile łagodny dla innych. Widział ślady wygasłych już przywiązań, jakimi na próżno darzył twory swoich złudzeń i które się rozwiały, innych afektów zbyt gorąco obejmujących rzeczy ziemskie, jak ów dom, w którym teraz się modlił, drzewa na wzgórzu i kwiaty w ogrodzie. Widział, w postaci cieni żałosnej pustki, stracone okazje do dobrych uczynków i te dobre uczynki, których wartość zmniejszało to, że nie wy-magały żadnej ofiary z jego strony, lecz były tylko dyktowane biernym posłuszeństwem boskiemu impulsowi, uczuciem zadowolenia, jakie dawało mu pełnienie dobra — zadowolenia, jeśli nawet nie grzesznego, to przecież i nie cnotliwego. Tak widział całe swoje życie, ale nie przydawało to jego modlitwie smutku, lecz serdecznej żarliwości. Tajemną nagrodą za to, że wszystko dobre, czego dokonał, przypisywał Bogu, a wszelki brak dobra — sobie, było uczucie wewnętrznej błogości, że oto on, biedak, powierza się całkowicie Nieskończonemu Miłosierdziu Boga i czuje je z takim ogromem miłości, jakiego nie czuł się godnym. Kiedy w efekcie przyrodzonej, wspólnej wszystkim ludziom słabości natężenie ducha malało i inne myśli pociągały go nieświadomie ku sobie, były to zawsze myśli o rodzinie, która cała wyprzedziła go w odejściu, częściowo zgodnie z oczywistymi prawami natury, częściowo z wyroku jej praw tajemnych