To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Ale rolników, moi panowie, zawsze mieliśmy pod dostatkiem. Ja sam, jak wiecie, jestem z zawodu rolnikiem. Naszemu krajowi zawsze brakowało silnego stanu trzeciego, poważnego mieszczaństwa. Opatrzność obdarzyła was odpowiednimi zdolnościami, które wskutek lekceważenia ich nie mają dostatecznego pola do popisu. Dołóżmy wspólnych starań, ażeby nasz naród ożywił się i rozwinął. W tym upatruję waszą społeczną godność. W znacznym stopniu będzie to zależało od waszego rozumu i przezorności. Te zalety cechują was od dawna. Oby się stały udziałem nas wszystkich. — Co nowego na mieście? — spytał sekretarza, pożegnawszy delegację i wróciwszy do gabinetu. — Niespokojnie — odparł krótko Vidal. 133 — To znaczy? — Młodzież przebiega ulice, drze gazety, rzuca do rynsztoków, agituje, by nie chodzić do teatrów i nosić żałobę. Spotyka się to z aplauzem, ludzi ogarnia jakaś psychoza. — Ho, ho! A więc panuje studentokracja — powiedział drwiąco margrabia. — Ten rodzimy fenomen warto odnotować w podręczniku historii doktryn politycznych świata. Pamięta pan takie przysłowie? Quae pessimi et stultissimi decrevere, ea bonis et sapientibus facienda sunt. Po polsku to będzie chyba tak: Co najgorsi i najgłupsi wymyślili, uczciwi i rozsądni robić muszą. Presja opinii. Widzę, że pan się przejął, panie Vidal. Niepotrzebnie. Pocieszę pana innym przysłowiem: Fortuna meliores seąuitur. Szczęście jest po stronie dzielniejszych. A ja jestem dzielniejszy. Dam krajowi reformy i wszystko się uspokoi. Wydrę, skąd trzeba, i dam. Zobaczy pan. Co jeszcze? — Nic pocieszającego. Hrabia Zamoyski rozesłał po parafiach okólnik o uwłaszczeniu. Wielopolski spurpurowiał. — Co on wyczynia?— wysapał. — Bezmyślny, nieodpowiedzialny człowiek. Sam jest za tym, by chłopów oczynszować, i właśnie będą oczynszowani, a wbija im do głowy, że dostaną więcej, niż dostaną. Własnymi rękami przygotowuje rzeź szlachty. Nie, to się musi skończyć, albo on, albo ja. O jednego z nas za dużo i wiem, o kogo. Idę na Zamek. Uporządkował na biurku papiery i wstając z fotela zadysponował: — Proszę natychmiast przygotować obwieszczenie o oczynszowaniu i rozesłać również po parafiach. — Przy drzwiach przypomniał sobie o jeszcze jednej sprawie: — Aha! Niech pan będzie łaskaw osobiście przypilnować, żeby mój list do Zygmunta Helcla nie błąkał się po Galicji, ale dotarł do adresata jak najszybciej. Helcel jest albo w Krakowie, albo we Lwowie. Sprawa bardzo pilna. — Upomnę Zamoyskiego, zakażę tego rodzaju praktyk, wezwę go jeszcze dzisiaj — przyrzekł namiestnik. 134 — Nie, książę! — zaprotestował Wielopolski. — To nie zda się na nic. Pan mi obiecał, że zaraz po Wielkanocy rozwiąże Towarzystwo Rolnicze, i proszę dotrzymać obietnicy. — Odczekajmy! — Powtarzam: nie! Objąłem stanowisko w rządzie po to, by realizować reformy według koncepcji, którą pan zna. Nie mogę się zgodzić na istnienie politycznego ośrodka, który mi rzuca kłody pod nogi i forsuje zupełnie co innego niż ja. Nie sądzę, by likwidacja wywołała niezadowolenie cesarza. Gorczakow wyczuł w podtekście nutkę szantażu i kwaśno spojrzał na rozmówcę. — Spowodujemy rozruchy — ostrzegł — które mogą sprowadzić nieobliczalne następstwa. — Ulica ma nam narzucać sposób postępowania? — spytał ostro margrabia. — Nie będę przyjmował rozkazów ulicy! Lekarstwo wpycha się dzieciom niekiedy siłą. Proponuję raz jeszcze: niech pan ogłosi stan wojenny, książę. — Nie! — odparł namiestnik. — Nie dano powodu do tego. — Jak to nie dano powodu, skoro paraliżują nam ruchy? Gorczakow spojrzał znużony w nieustępliwe oczy. — Dobrze — westchnął — rozwiążę Towarzystwo. Muszę uzyskać uchwałę Rady Administracyjnej. To trochę potrwa. — Nie! — uparł się Wielopolski. — To trzeba załatwić już. Proszę mi dać do ręki projekt, a ja pozbieram niezbędne podpisy. — Pan jako prawnik wie, że taka uchwała zapaść powinna na posiedzeniu Rady. — O praworządność będę się martwił wtedy, kiedy stworzymy warunki, by mogła funkcjonować — twardo oświadczył margrabia. — Członkowie mogą odmówić podpisu... — Niech pan to zostawi mnie, książę. Gorczakow zacisnął szczęki. Czuł, że jeśli nie skończy rozmowy zaraz, wybuchnie. — Dobrze! — powiedział z nie ukrywaną złością. — Dam panu projekt uchwały. Niech pan się bierze do swego dzieła! 135 — Oto widzicie, jak się rzecz ma — przemawiał ksiądz z ambony. — Rząd chciał was oczynszować. Chciał, żebyście z gruntów, które dziś uprawiacie i z których odrabiacie pańszczyznę, opłacali czynsz. Wy, wasze dzieci, wnuki i praprawnuki. A panowie postanowili inaczej. Zebrali się w Warszawie i uradzili, żeby chłop nie płacił czynszu po wiek wieków, lecz żeby został uwłaszczony. Dziedzice chcą wam odprzedać te grunty, na których siedzicie, na raty. Będzie je można spłacać na przykład przez czterdzieści lat. Staniecie się nie jakimiś tam dzierżawcami, czynszownikami, ale właścicielami gospodarstwa, sąsiadami dotychczasowego pana, sami będziecie u siebie panami, niezależnymi od nikogo, bo nikomu już nie będziecie musieli opłacać czynszu. — Wzywam was — czytał z ambony ksiądz obwieszczenie rządowe — żebyście korzystali z troskliwości rządu i z dobrych chęci właścicieli i dobrowolnie zawierali umowy o czynsze. Dopiero potem, w swoim czasie, dojdzie i do skupu ziemi. Zachowujcie się spokojnie, ufajcie rządowi i właścicielom, bo wspólnie chcą waszego dobra! Dziedziniec kościelny. Chłopi i baby wychodzą z kościoła. Pierwszy chłop: — Zrozumieliście coś? Raz tak, raz owak. Drugi chłop: — Chcą nas panowie znów wykołować. Trzeci chłop: — W Rosji car daje ziemię darmo. Nie będę płacił, nie będę odrabiał, niech dzieje się, co chce! — To, co się dzieje w Warszawie, przechodzi wszelkie wyobrażenie — kończył referować Gieczewicz. — Łagodność przynosi odwrotne efekty. Zapowiedź reform wcale nie rozładowała napięć. — Najjaśniejszy panie — zabrał głos senator Płatonow — tylko pozornie odbiegnę od tematu, jeśli opowiem o pewnym 136 zdarzeniu tu u nas, w Petersburgu. Przed kilkoma dniami w katolickim kościele odbyło się nabożeństwo za pięciu, którzy zginęli podczas rozruchów w Warszawie. Na mszę zwalił się tłum Polaków, a także, niestety, Rosjan. Stroje żałobne, mnóstwo akademickiej młodzieży. I popłynęła pieśń „Boże, coś Polskę..." Śpiewali również Rosjanie. Aresztowano kilkunastu polskich studentów, ale szybko ich wypuszczono. A dlaczego? A dlatego, że na ścianie uniwersyteckiej biblioteki pojawiła się deklaracja, którą podpisało trzystu studentów rosyjskich. A brzmiała ona, ta deklaracja, mniej więcej tak: My, niżej podpisani, byliśmy na nabożeństwie żałobnym i także śpiewaliśmy polski hymn narodowy. Prosimy, by nas uważano za równie winnych jak studentów Polaków. — Niesłychane! — zżymnął się Aleksander II