To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Tak więc ów żyzny kraj, którego wielkie tradycje polityczne dawno przebrzmiały, tulący się obecnie jako niewinne kurczątko do pomocnego orła o ostrym dziobie, przynajmniej w duchowej dziedzinie teologii i filozofii wywiera jeszcze swój niezaprzeczalny wpływ na świat. Poza tym z dawna jeszcze tkwi w tutejszym ludzie zamiłowanie do pięknej frazy i marzycielskiej poezji, powołujące raz po raz do życia poetów i pisarzy, wcale nienajgorszych. Ostatnio co prawda niewiele zyskują oni uznania, ponieważ nasi bardziej na północ mieszkający panowie bracia przejęli również w poezji prymat, mając język południowy za gminny. Nadają oni dzisiaj ton swoimi ostrzejszymi językami. Ton ów, nastrojony to na zapach gleby, to na berlińską elegancję, góruje oczywiście niezmiernie swoją zadzierzystością nad naszą staroświecką lirą. Niestety, nie wypada ani w tym, ani w innych wypadkach bun- tować się przeciwko istniejącym stosunkom i zdrapywać z owych berlińczyków ich bardzo jeszcze świeżą patynę szlachectwa. Chętnie zresztą oddajemy każdemu, co jego: nam, Szwabom, naszego starego Staufena, gdzie nad cichymi lasami drzemią i śnią szczątki prastarych splendorów, tamtym ich Zollerna , gdzie gładkie, idealnie czyste szosy prowadzą obok błyszczących armat. Ostatecznie jedno i drugie ma swoje zalety. Dla powierzchownego obserwatora w urządzeniach i obyczajach seminarium Maulbronn nie było nic szwabskiego. Przeciwnie, obok pozostałych z czasów klasztornych nazw łacińskich naklejono ostatnio jeszcze niejedną klasyczną nalepkę. Pokoje, przydzielane wychowankom, nazywały się: „Forum", „Hellada", „Ateny", „Sparta", „Akropol", a fakt nazwania najmniejszej i ostatniej sali „Germanią" zdawał się niemal wskazywać, że istnieją jakieś przyczyny, aby z germańskiej rzeczywistości w miarę możności uczynić rzymsko- grecki majak senny. Ale i to było także tylko czysto zewnętrzną sprawą i w istocie nadawałyby się lepiej nazwy hebrajskie. Toteż figlarny przypadek zrządził, że „Atenom" wcale nie przypadli w udziale młodzieńcy o najszerszych horyzontach i najpiękniejszej wymowie, lecz kilku poczciwych nudziarzy, a w „Sparcie" zamieszkali nie wojownicy i asceci, jeno garstka wesołych wygodnisiów. Hansa Giebenratha wraz z dziewięcioma kolegami przydzielono do „Hellady". Mimo wszystko miał dziwne uczucie, kiedy wieczorem z dziewięciu towarzyszami wszedł po raz pierwszy do chłodnej, nieprzytulnej sypialni i ułożył się w swoim wąskim uczniowskim łóżku. Z sufitu zwisała duża lampa naftowa, przy której czerwonym blasku należało się rozebrać i którą famulus gasił kwadrans po dziesiątej. Leżeli tedy jeden obok drugiego, między łóżkami stały krzesełka z ubraniami, z filaru zwisał sznur, którym poruszano ranny dzwonek. Dwóch czy trzech chłopców już się ze sobą zaznajomiło i ci wymieniali nieśmiałe, szybko milknące szepty; reszta nie znała się, każdy z nich leżał więc w swoim łóżku nieco przygnębiony i bez ruchu. Śpiący oddychali głęboko; czasem któryś z nich poruszył ręką we śnie, szeleszcząc lnianą pościelą. Kto jeszcze nie spał, leżał zupełnie cicho. Hans długo nie mógł zasnąć. Nasłuchiwał oddechów swych sąsiadów, a po chwili usłyszał dziwnie przejmujący szmer na jednym z sąsiednich łóżek. Ktoś tam płakał naciągnąwszy kołdrę na głowę. Ów cichy, jakby z daleka dochodzący szloch osobliwie wstrząsnął Hansem. On sam nie tęsknił za domem, ale żal mu było zacisznej, małej izdebki, którą tam zostawił, i czuł nieokreślony lęk i strach przed nieznanym nowym życiem, w które wchodzi, i przed mnóstwem kolegów. Północ jeszcze nie nadeszła, gdy wszyscy posnęli. Leżeli w sali, jeden śpioch obok drugiego, z policzkami wtulonymi w pasiaste poduszki; twarze smutne i harde, figlarne i nieśmiałe, wszystkie pokonane tym samym słodkim, mocnym spoczynkiem i zapomnieniem. Ponad stare spiczaste dachy, baszty, wykusze, kolumny, blanki i galerie o ostrych łukach wzeszedł blady półksiężyc. Jego światło kładło się na gzymsach i progach, spływało po gotyckich oknach i romantycznych bramach, drżało bladym złotem w dużej, szlachetnej studziennej misie krużganku. Kilka żółtawych pasm i plam świetlnych wpłynęło także przez trzy okna do sypialni „Hellady" i podesłało się pod senne marzenia chłopców tak samo jak ongiś pod sny całych pokoleń mnichów. Następnego dnia odbył się uroczysty akt przyjęcia w oratorium. Profesorowie włożyli tużurki, eforus wygłosił przemówienie, uczniowie siedzieli zgarbieni pod brzemieniem wypełniających ich myśli i próbowali czasem zerknąć za siebie na siedzących w głębi rodziców. Matki patrzyły zadumane i uśmiechnięte na swoich synów. Ojcowie trzymali się prosto, słuchali w skupieniu przemówienia i mieli wygląd stanowczy i poważny. Piersi ich wzbierały dumnymi, chwalebnymi uczuciami oraz pięknymi nadziejami i ani jeden z nich nie myślał o tym, że sprzedając dziś swe dziecko państwu liczy na przyszłe korzyści pieniężne. Na zakończenie wywoływano wszystkich uczniów kolejno po nazwisku; każdy z nich musiał wystąpić, zaś eforus przyjmował ich przyrzeczenie podaniem ręki i tym samym każdemu z nich zapewniał dożywotnią opiekę i utrzymanie państwa pod warunkiem, że będzie się dobrze sprawował. Nikt z nich, ani ojcowie, ani chłopcy, nie pomyślał przy tym, że przecież nie otrzymuje tego dobrodziejstwa za darmo. Znacznie poważniejszym i bardziej przejmującym wydał się chłopcom moment rozstania z ojcami i matkami. Po części piechotą, po części wozem pocztowym, po części innymi przygodnymi wehikułami znikali rodzice z oczu pozostających synów. Długo jeszcze powiewały chusteczki w łagodnym powietrzu wrześniowym, na koniec las ukrył wyjeżdżających i synowie wracali cisi i zamyśleni do klasztoru. — A więc rodzice panów już wyjechali — stwierdził famulus. Chłopcy zaczęli się sobie przyglądać i zawierać znajomości. Z początku w obrębie każdej sypialni. Napełniali kałamarze atramentem, lampy naftą, układali książki oraz zeszyty i próbowali jakoś urządzić się na nowym mieszkaniu. Obserwowali się przy tym wzajemnie z zaciekawieniem, zagajali rozmowy, dopytując się o miasto rodzinne i dotychczasową szkołę; wspominali też wspólnie przebyty egzamin krajowy