To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Milę dalej znajdowały się słynne tereny rozrywkowe Coney Island z setkami tysięcy kolorowych żarówek, karuzelami, kolejkami i straganami z jedzeniem. Wielką atrakcję stanowił wtedy Luna Park, a także Steeplechase Park (1) pana George'a C. Tilyou, który zmarł dużo wcześniej i o którym nikt nie wiedział zbyt wiele. Nad każdym wejściem Steeplechase Park pyszniła się przedstawiona w komiksowej formie jaskrawa, groteskowa podobizna różowej, płaskiej i roześmianej twarzy wymalowanego w prymitywny sposób subtelnego idioty, skręcającego się z szatańskiego śmiechu, z rozdziawioną czasem na szerokość całej przecznicy gębą, w której tkwiła niesamowita liczba olbrzymich zębów. Pracownicy Steeplechase Park nosili czerwone kurtki i dżokejskie czapki i od wielu czuć było whisky. Tilyou mieszkał kiedyś przy Surf Avenue we własnym dużym drewnianym domu z werandą, na którą prowadziły kamienne schodki sięgające niemal skraju chodnika i zapadające się jakby lekko w głąb. Kiedy jako trochę starszy chłopak mijałem ten dom w drodze do publicznej biblioteki, stacji metra albo idąc na popołudniowy sobotni seans filmowy, wyryte w betonie na pionowej ściance najniższego schodka nazwisko Tilyou znikało już zagłębione do połowy w ziemi. W mojej dzielnicy instalacja pieców na ropę, której towarzyszyło kopanie rowów na rury i zbiorniki, była bezsprzecznie dużym wydarzeniem, oznaką postępu. Za jakieś dwadzieścia lat wszyscy będziemy fatalnie wyglądać na zdjęciach w gazetach i w telewizyjnych migawkach: dziwaczni ludzie z innego świata, sędziwi, trzęsący się, łysawi i skurczeni, sprawiający być może wrażenie lekko zidiociałych, z bezzębnymi uśmiechami na zapadłych, pomarszczonych twarzach. Ludzie, których znam, umierają, a wielu innych, których znałem, już umarło. Nawet dziś nie wyglądamy zbyt pięknie. Nosimy okulary, pogarsza nam się słuch, czasami za dużo mówimy, powtarzamy się, wyrastają nam różne świństwa i nawet najmniejsze zadrapania goją się o wiele dłużej i zostawiają wyraźne ślady. A potem już nas nie będzie. Zostaną tylko przekazy, pamiątki i przywoływane przez nie obrazy. Któregoś dnia jedno z moich dzieci - adoptowałem je legalnie, oczywiście za ich zgodą - albo jeden z dorosłych wnuków natrafi na moje skrzydełka strzelca pokładowego lub medal lotniczy, na naramienne naszywki sierżanta lub moje młodzieńcze zdjęcie - małego Sammy'ego Singera, najlepszego w ortografii na całej Coney Island i zawsze jednego z najlepszych w klasie z arytmetyki, podstaw algebry i geometrii - w zimowej kurtce lotniczej z kożuszkiem i w spadochronowej uprzęży, wywiezionego pół wieku temu na wyspę Pianosę przy zachodnim wybrzeżu Włoch. Siedzimy we wczesnym porannym słońcu obok samolotu, na stercie nieuzbrojonych tysiącfuntowych bomb, uśmiechając się do obiektywu i czekając na sygnał startu do kolejnej misji, razem ze spoglądającym na nas z tyłu, wyznaczonym na ten dzień bombardierem w randze, jak pamiętam, kapitana. Był to kłótliwy i impulsywny, wzbudzający czasem lęk Ormianin o nazwisku Yossarian, który nie zdołał nauczyć się nawigacji na przyspieszonym kursie zorganizowanym niespodziewanie podczas szkolenia operacyjnego w bazie powietrznej w Columbii, w Karolinie Południowej, gdzie stworzono z naszej grupy tymczasową załogę, która ćwiczyła wspólnie przed udaniem się na front i przeprowadziła samolot w rejon działań wojennych. Pilotem był trzeźwy Teksańczyk o nazwisku Appleby, bardzo metodyczny i bardzo dobry, niech go Bóg błogosławi, i ci dwaj bardzo szybko zaczęli drzeć ze sobą koty. Ja sympatyzowałem z Yossarianem. Wesoły, szybki i trochę dziki, był podobnie jak ja chłopakiem z wielkiego miasta, który prędzej umarłby, niż dał się zabić, jak stwierdził pół żartem, pół serio któregoś razu blisko końca, i który zamierzał żyć wiecznie albo przynajmniej umrzeć próbując tego dokonać. Podzielałem jego stanowisko. Od niego nauczyłem się mówić "nie". Kiedy w zamian za dziesięć lotów więcej zaproponowali mi kolejną belkę i kolejną wstążkę do medalu, odmówiłem i wysłali mnie do domu. Nie wtrącałem się do nieporozumień Yossariana z Applebym, ponieważ byłem nieśmiałym i niskim Żydem, a w dodatku prostym żołnierzem. Spotykając w tamtym czasie nowych ludzi zawsze uważnie sondowałem grunt, zanim powiedziałem, co myślę, ale choć nie potwierdzał tego mój brak pewności siebie, w głębi duszy nie uważałem się wcale za kogoś gorszego od nich, również od oficerów, nawet od tego wielkiego wyszczekanego Ormianina, który twierdził w żartach, że tak naprawdę jest Asyryjczykiem, przedstawicielem wymarłej rasy. Byłem od nich wszystkich bardziej oczytany, widziałem to, lepszy w ortografii i zupełnie niegłupi, choć nigdy tego po sobie nie pokazywałem. Yossarian gubił się nieuchronnie podczas każdego z tych treningowych nocnych lotów, które odbywaliśmy nad Karoliną Południową i Georgią. Stało się to już przedmiotem żartów