To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Cecylia, której baczności nic nie uszło, spojrzała na nią i na brata, który się także mocno zarumienił, i troską twarz się jej oblokła. Wszyscy zresztą byli weseli, a podkomorzyna obu braci Cecylii, którą kochała bardzo, witała powinszowaniami… Marszałek jeden wśród tego gronka czuł się jakoś obcym. Honorowano go za to i dawano mu pierwsze miejsce, jako widomej głowie powiatu, i rozmowa wszczęła się o troskach urzędowych, o guberni, powiecie itp. Tymczasem Henryś i Julek rozmawiali z panią i panną. Julek dosyć dawno nie widział podkomorzanki, siostra bowiem jakoś zręcznie zapobiegała stosunkom z Żytkowcami, gdy do niej przyjeżdżał, obawiając się, aby piękna i miła Jadwiga nie podobała się zanadto Julkowi, na którym zdawała się czynić pewne wrażenie, i — co dziwniej — Julek też miał u niej łaski szczególne. Wypytywała o niego często siostrę, która zwykle zagadywała czym innym. Sama myśl jakiegoś stosunku serdecznego przerażała ją, upokarzała, napełniała trwogą… Duma jej oburzała się na to, by ich nie posądzano o polowanie na ogromny posag jedynaczki. Dotąd udawało się Cecylii wybornie tych dwoje młodych rozdzielać: zdawało się jej nawet, że potrafiła ich zupełnie zobojętnić — gdy te dwa rumieńce, pochwycone przypadkiem, na nowo rozbudziły w niej dawną trwogę. Pod smutnym wrażeniem tym siedziała dosyć milcząca. Henryk przysiadł się do podkomorzego, Cecylią pochwyciła sama pani i stało się wypadkiem, że Julek musiał bawić pannę Jadwigę. Zbliżyli się widocznie z uczuciem, które Cesia wyczytała z ich twarzy. — Spodziewam się — rzekła Jadwiga, spoglądając nań bardzo śmiało — że tym razem pan Julian z nami pozostaje… Wszak wszystkie egzamina, patenta, eksperymenta dopełnione i masz pan już tytuł doktora, a zatem prawo życia i śmierci nad nami. — Tak, pani. Idzie teraz o to, aby prawa te zużytkować i przywilej wprowadzić w życie. — No, ale w okolicy, nieprawdaż? Winieneś pan, jako tutejszy, pierwszy owoc swej nauki nam… wszak tak? — Tymczasem Hordziszewski starczy. — Tak, doskonały doktór, ale człowiek niemiły a ostry. Wśród tej rozmowy wejrzenia mieniały się jak błyskawice. Ile razy Cesia spojrzała na nich, widziała albo ją z wlepionymi oczyma w niego, albo jego zapatrzonego w Jadwisię. A panna Jadwiga miała obyczaj tego domu; nie była kunsztowną istotą, ale szczerością samą, posuwając niekiedy wyraz uczuć swych aż do dziecinnej prawie otwartości słowa i obejścia. — Zostaniesz pan z nami! — dodała — będziemy tak pięknie prosili, że się dasz skłonić do tego. Przynajmniej wtedy człowiek będzie mógł już śmiało zachorować, gdy zechce. Julek się rozśmiał. — Jeśli Hordziszewski odstraszał chorobę, to doprawdy nie godzi się miejsca jego zabierać. — No, ale naprawdę — odezwała się podkomorzanka — jako dobrej, szczerej przyjaciółce jego siostry, powiedzże mi pan, co zamyślasz? — Szukać sobie gdzieś miejsca takiego, abym nikomu nie zawadzał, a sam mógł się jeszcze uczyć wiele. W wielkich miastach. — Ale fe! fe! nie marz pan o tym — rozśmiała się i razem namarszczyła Jadwisia. — Jakże znowu siostrę tak samę zostawiać. — Cesia tak doskonale daje rady sobie i drugim, że opieki nie potrzebuje. Rozmowa, rozkołysana powoli, bujając w różne strony, szła bardzo żywo, lecz słowa nie stanowiły najważniejszej jej osnowy: oczami także mówiono wiele, aż Julek w końcu, dostrzegłszy, że go siostra niespokojnie śledzi, zmieszał się i umilkł. Panna Jadwiga musiała także pochwycić jej wejrzenie, bo uśmiechnęła się i wstała szybko, aby kazać podwieczorek przygotować. Ponieważ właśnie w tej chwili podkomorzyna o cóś Julka zagadnęła, pobiegła do salonu z przyjaciółką. Gdy się tu znalazły same, Cecylia za obie ręce chwyciła Jadwisię. Były z sobą teraz jak siostry. — Jadziu, niegodziwa, niewdzięczna! czy się to godzi? — zawołała Cesia. — Bałamucisz mi brata! zawracasz mu głowę! Na co ci się to zdało? Jadzia zapłoniła się, ale wnet odzyskała przytomność. — A to dobre! — zawołała — to mi już na Juliana spojrzeć nie wolno, dlatego że jest twoim bratem? — Ale skądże ci się po raz pierwszy w życiu wzięła ta zalotność, której na biednym moim Julku chcesz próbować? — O! o! — rozśmiała się Jadwiga — przywiduje ci się. Ciebie kocham jak siostrę, cóż dziwnego, że i on miły mi jest jak brat? — Niech ci Bóg płaci, Jadziu — przerwała, całując ją, Cesia — ale biedakowi może się głowa zawrócić. Moja droga! po cóż? na co? Biegły tak, rozmawiając, w głąb domu. Jadwiga się nagle zatrzymała. — Cóż to? czy ja już kochania nie jestem warta? — Jadziu! — rzucając się jej na szyję, poczęła Cesia — dosyć tego żartu! Myśmy biedni ludzie, a tak jak grandy hiszpańskie dumą naszą się obwijamy. Pamiętaj, myśmy biedni ludzie… nam kochać nie wolno, tylko tych, co z nami stoją na równi. — Dziecko jesteś, choć starsza ode mnie — poczęła Jadwiga, coraz poważniejąc. — Tych maksym nie chcę słuchać. Gdyby… mi się Julian podobał, na złość tobie zawrócę mu głowę — no i będzie musiał ożenić się ze mną. Ostatnie słowa rzuciła jej w ucho i uciekła. Cecylia stała jak przybita, blada i naprawdę zaniepokojona. Zrobiło się jej przykro. Chciała doczekać się w tym samym miejscu Jadzi, aby się z nią rozmówić: ale po kilku minutach dostrzegła ją już przez ogród zapewne wbiegającą na ganek i sadowiącą się śmiało koło Juliana, z którym zaczęła rozmowę. Cesia pociągnęła też ku gankowi. Oczy się ich spotkały, a Jadzia, szydersko spojrzawszy i nieco wyzywająco, cała potem zwróciła się do doktora. Było to tak dalece uderzającym, że i marszałek dostrzegł, a może i rodzice. Lecz oni oboje patrzyli na to jakoś obojętnie. Julian też, choć go oczy siostry nieustannie przestrzegały, ożywił się, stał swobodnym i zdawał na następstwa wcale nie zważać. Stary podkomorzy z marszałkiem rozprawiali tymczasem o sąsiedztwie