To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Stali wreszcie przed domem burmistrza. Niech się zacznie gra, pomyślał Roland i zdziwił się, nie bardzo bowiem rozu- miał, skąd wzięła się ta myśl. Nie mogło mu przecież chodzić o grę w zamki... jeszcze nie. Służący odprowadzili ich konie i teraz cała trójka oczekiwała u stóp schodów, tuląc się do siebie niemal tak, jak konie w złą pogodę; światło pochodni nadawało niesamowity kolor ich gładkim twarzom. Z wnętrza dobiegał dźwięk gitar i wybuchy wesołego śmiechu. — Pukamy, czy otwieramy drzwi i wchodzimy? — spytał Cuthbert. Los oszczędził Rolandowi konieczności udzielenia odpowie- dzi na to pytanie. Drzwi otwarły się i w progu stanęły dwie kobiety ubrane w suknie z białymi kołnierzykami, jakie w tej okolicy świata, z której pochodzili chłopcy, nosiły żony hodowców. Włosy ujęte miały w siatki skrzące się drobnymi klejnocikami. 247 Tęższa podeszła do nich z uśmiechem i dygnęła głęboko. W drżące przy każdym ruchu głowy kolczyki wprawiono najprawdziwsze chyba ogniki. — W więc to wy jesteście owymi młodymi ludźmi z Afiliacji, ano tak. Witam was serdecznie. Dobry wieczór wam, panowie, i niech wasze dni będą długie na tej ziemi. Chłopcy ukłonili się jednocześnie, wysuwając do przodu stopy, podziękowali też za przywitanie niezamierzonym, acz zgranym chórem, na co kobieta zareagowała śmiechem i klaś- nięciem w dłonie. Stojąca za nią jej wysoka, chuda towarzyszka obdarzyła ich uśmiechem cienkim jak cała jej postać. — Nazywam się Olive Thorin — powiedziała tęższa — i jestem żoną burmistrza. — A to moja szwagierka Coral. Coral Thorin, uśmiechająca się tym dziwnym uśmiechem, który zaledwie krzywił jej wargi i w ogóle nie docierał do oczu, dygnęła niemal niedostrzegalnie. Roland, Cuthbert oraz Alain złożyli jej formalny ukłon. — Witam was na Nabrzeżu. — To nader oficjalne za- chowanie łagodziło... czyniło wręcz wzruszającym... wyraźne oszołomienie na widok gości ze Świata Wewnętrznego oraz szczery, pozbawiony śladu sztuczności uśmiech. — Wejdźcie do tego domu z radością. Zapraszam was z całego serca, ano tak, z całego serca. — Wejdziemy do niego z radością, którą napełniło nas twe powitanie, pani — powiedział Roland, ujął dłoń Olive Thorin i bez najmniejszego wyrachowania podniósł ją do ust. I on uśmiechnął się, słysząc jej pogodny śmiech. Polubił Olive Thorin od pierwszego wejrzenia i cieszył się, że spotkał kogoś takiego jak ona natychmiast po przyjeździe do Hambry. Oprócz Susan Delgado, wielkiej niewiadomej, na przyjęciu nie spotkał nikogo, kogo mógłby lubić i komu mógłby zaufać. Mimo morskiej bryzy było ciepło; służący, który zbierał peleryny oraz płaszcze gości, wyglądał na bezrobotnego. Ro- 248 land nie był bynajmniej zdziwiony, gdy wśród gości rozpoznał Dave'a, zastępcę szeryfa; jego nieliczne włosy lśniły od jakiegoś tłuszczu, a nieodłączny monokl spoczywał na śnieżnobiałym gorsie marynarki jak u służącego. Ukłonił mu się, Dave zaś, trzymając dłonie za plecami, odpowiedział ukłonem. Podeszli do nich dwaj mężczyźni: szeryf Avery i starszy osobnik tak chudy, że wyglądał jak Doktor Śmierć z komiksu. Przez otwarte podwójne drzwi widać było salę pełną ludzi ze szklankami do ponczu w dłoniach, częstujących się przekąs- kami z roznoszonych wokół tac. Roland miał tylko tyle czasu, by jedynie raz, szybko, spojrzeć Cuthbertowi wprost w oczy. Wszystko mówiło to spojrzenie. Wszystko, każde imię, każdą twarz, każdy szczegół i niuans. Zwłaszcza niuans. Cuthbert uniósł w odpowiedzi brew, w dyskretnej wersji ukłonu, i dla Willa Dearborna zaczął się wieczór pełen obowiązków, pier- wszy taki wieczór w jego jakże wówczas krótkiej karierze rewolwerowca. Rzadko zdarzało mu się pracować równie ciężko. Stary Doktor Śmierć okazał się Kimbą Rimerem, kanc- lerzem burmistrza i ministrem własności (ten ostatni tytuł wymyślono najprawdopodobniej, by olśnić gości). Był dobre pięć cali wyższy od Rolanda, który w Gilead uchodził za wysokiego, a skórę miał białą jak woskowa świeca. Stalowosiwe włosy spadały mu niemal na ramiona, cienkie i delikatne niczym nici pajęczyny. Czubek głowy miał całkiem łysy. Na sterczącym, cienkim nosie nosił binokle. — Chłopcy — powiedział, gdy szeryf dokonał już formalnej prezentacji; mówił niskim, powolnym, pozornie jakże szczerym głosem polityka... lub przedsiębiorcy pogrzebowego — witajcie w Mejis! Witajcie w Hambry! Witajcie na Nabrzeżu! Witajcie w skromnym domu naszego burmistrza. — Jeśli dom ten jest skromny, nie potrafię wręcz wyobrazić sobie pałacu, który moglibyście tutaj zbudować — odparł Roland spokojnie, pragnąc rzucić komplement raczej niż dowcip (dowcipy były domeną Berta). Kanclerz Rimer roze- śmiał się jednak głośno, a szeryf natychmiast mu zawtórował. — Chodźcie, chłopcy — zwrócił się do honorowych gości Doktor Śmierć, gdy uznał, że nie musi już dłużej objawiać 249 rozbawienia. — Burmistrz, jestem pewien, czeka na was z niecierpliwością. — Ależ oczywiście — zabrzmiał cichy głos za ich ple- cami. Chuda szwagierka Coral znikła gdzieś, ale Olive Thorin była tu, stała nieruchomo, z dłońmi równie skromnie jak elegancko złożonymi na wysokości czegoś, co było niegdyś jej talią. W dalszym ciągu miała na twarzy miły, pełen nadziei uśmiech. — Czeka na nich bardzo niecierpliwie, mój Hart,, ano bardzo niecierpliwie. Czy mam się nimi zaopiekować, Kimba, czy też... — Nie, nie, masz tylu gości, którymi musisz się przecież zająć. — Ano tak... — dygnęła po raz ostatni i choć się uśmie- chała, a jej uśmiech wciąż sprawiał wrażenie zupełnie szczere- go, Roland pomyślał: Jest nieszczęśliwa. Boi się czegoś, bardzo się czegoś boi. — Panowie? — powiedział Rimer, obnażając w przypomi- nającym uśmiech grymasie niepokojąco wielkie zęby. — Pro- szę za mną. Minęli szeryfa, jak zwykle uśmiechniętego szeroko, i weszli do sali balowej