To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

— Tam, za tym grzbietem, żeruje wspaniały samiec — zwrócił się do Buszmena, gdy skończył ładować broń. — Strzelę do niego, 225 stojąc na ziemi, ale jak tylko usłyszysz huk, czym prędzej przyprowadź mi Werbla i przynieś drugą strzelbą. — A ja co mam robić? — spytała Louisa. Jim zawahał się; instynkt kazał mu odesłać ją do taboru, lecz wiedział, że to byłoby nie w porządku. Nie powinien jej pozbawiać dreszczu przygody, towarzyszącego pierwszej pogoni za wielką zwierzyną. Co gorsza, spotkałby się z odmową, a nie miał teraz czasu na spór, który prawie na pewno by przegrał. Nie mógł też zostawić dziewczyny w tym miejscu. Z barwnych relacji ojca wiedział, że zaraz po pierwszym strzale busz zaroi się od zwierząt uciekających panicznie we wszystkie strony. Gdyby któreś znalazło się w pobliżu samotnej Louisy, byłaby w śmiertelnym niebezpieczeństwie. — Idź za nami, ale nie za blisko. Musisz przez cały czas widzieć mnie albo Bakkata, a jednocześnie uważnie się rozglądać. Słonie mogą nadejść z każdej strony, nawet z tyłu. Ale możesz polegać na Śmigłej. Ona wyniesie cię w bezpieczne miejsce. Odciągnął kurek wielkiej strzelby do połowy, wbiegł na szczyt wzgórza i rozejrzał się. Nic się nie zmieniło od chwili, gdy ostatni raz widział samca. Zwierzę wciąż skubało spokojnie owoce gwarne, stojąc tyłem do Jima. Stada pasły się albo odpoczywały, a młode słoniątka wciąż baraszkowały wokół nóg samic. Jim zatrzymał się, żeby jeszcze raz sprawdzić kierunek wiatru. Czuł na twarzy jego lekki, chłodny powiew, lecz poświęcił parę sekund, żeby przesypać przez palce garść piasku. Wiatr był stały i sprzyjający. Jim wiedział, że nie ma powodów, by się ukrywać. Słonie mają słaby wzrok, nie umieją rozpoznać sylwetki człowieka z odległości pięćdziesięciu kroków, jeśli pozostaje nieruchoma, natomiast ich węch jest doskonały. Posuwając się pod wiatr i stąpając lekko, Jim podkradł się od tyłu do żerującego samca. Znów przypomniał sobie słowa ojca. „Podejdź blisko, tak blisko, jak się da. Każdy jard bliżej zwiększa szansę na zabicie zwierzyny. Trzydzieści kroków to za daleko. Dwadzieścia to nie to samo, co dziesięć. Pięć kroków to idealna odległość. Wtedy twoja kula przebije serce". Zbliżając się, Jim szedł coraz wolniej, jak gdyby jego nogi napełniły się roztopionym ołowiem. Oddychał z wysiłkiem i czuł się tak, jakby się dusił. Strzelba coraz bardziej ciążyła mu w dłoniach. Nie spodziewał się, że poczuje strach. Nigdy wcześniej się nie bałem, pomyślał. No, może czasem trochę. 226 Bliżej, jeszcze bliżej. Przypomniał sobie, że nie do końca odwiódł kurek wielkiej strzelby. Gdyby zrobił to teraz, zwierzę mogłoby usłyszeć szczęk mechanizmu i przestraszyć się. Zawahał się. W tej samej chwili słoń się poruszył i zaczął powoli okrążać drzewo. Serce Jima zabiło mocno, gdy samiec stanął do niego bokiem; widział zarys masywnej łopatki pod pomarszczoną skórą. Wyglądała właśnie tak, jak narysował ją ojciec. Jim wiedział dokładnie, gdzie mierzyć. Podniósł strzelbę do ramienia, lecz samiec dalej okrążał drzewo; w końcu łopatka skryła się za gałęziami i gęstym, zielonym listowiem. Słoń stanął po drugiej stronie pnia i znów zaczął żerować. Był tak blisko, że Jim widział pojedyncze włosy w jego uchu i grube, gęste rzęsy otaczające oko o inteligentnym wyrazie, tak niepasujące do ogromnej, starej głowy. „Tylko głupiec albo samochwał strzela w mózg", ostrzegał ojciec, lecz łopatka słonia była zakryta, a Jim stał tak blisko. Przecież z tej odległości nie może spudłować. Najpierw musiał odciągnąć do końca kurek strzelby. Zakrył mechanizm dłonią, starając się wyciszyć odgłos, i powolutku odwiódł stalowy młoteczek. Wyczuł moment, w którym język miał wpaść w zapadkę, i jeszcze bardziej zwolnił ruch. Obserwował samca, siłą woli próbując uśpić jego zmysły, tak aby zwierz nie usłyszał zgrzytu metalu o metal. Słoń przeżuwał z wyraźnym zadowoleniem, wciskając sobie do pyska dojrzałe jagody; wnętrze jego warg zrobiło się purpurowe. Stuk! Dźwięk zabrzmiał w uszach Jima jak grzmot pośród ciszy na równinie. Słoń przestał żuć i znieruchomiał jak monumentalny posąg. Usłyszał obcy odgłos i Jim wiedział, że jest gotów zerwać się do ucieczki. Wpatrywał się w ciemną szparę ucha, z wolna podnosząc kolbę strzelby do ramienia. Metalowa muszka nie zasłaniała mu widoku. Skupił się na punkcie znajdującym się o pół długości palca przed uchem słonia. Znał dobrze siłę odrzutu ciężkiej broni, lecz był tak skoncentrowany, że grzmot go zaskoczył. Kolba uderzyła go w ramię, odrzucając o dwa kroki do tyłu, zanim zdołał odzyskać równowagę. Długi, niebieskawy pióropusz dymu wystrzelił z luty, jakby chciał pogłaskać szarą, pomarszczoną skórę na skroni zwierzęcia. Odrzut broni i chmura dymu oślepiły go, więc nie widział, jak kula trafia w cel, lecz słyszał, że uderza w czaszkę jak ostrze topora w pień drzewa żelaznego. Słoń odrzucił wielki łeb i w mgnieniu oka runął na ziemię, upadając na nią tak ciężko, że wzbił tuman kurzu. Grunt zadrżał 227 pod nogami Jima, który odzyskał już równowagę i gapił się w zdumieniu na to, czego udało mu się dokonać. Jego serce biło jak szalone. „Położyłem go jednym strzałem!". Ruszył w stronę leżącego samca, żeby nacieszyć się zdobyczą, lecz w tej samej chwili usłyszał za sobą stukot końskich kopyt