To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
— Ostatnia darmowa kolacja — oznajmił rzucając zwierzęciu jedzenie. Jedząc wspominał inne ogniska i inne obozy, cały długi szlak sięgający ponad sto lat w przeszłość. Ale tym razem na nic nie polował i w pewnym sensie był z tego zadowolony. Pijąc kawę myślał o stu siedemdziesięciu latach swego istnienia: jak rozpoczęło się w tym miejscu, przez jakie baśniowe kraje i jakie piekła je poprowadził i jak powrócił do... tutaj. Określenie „do domu” byłoby, w danych okolicznościach, czymś więcej niż ironią. Sączył z metalowego kubka gorący płyn i zaludniał noc demonami, z których większość zamieszkiwała obecnie w San Diego. Później myśliwskim nożem usunął opatrunek z łapy zwierzęcia. Podczas operacji pozostało absolutnie nieruchome. Patrzyło tylko. Rozcinając sztywny materiał wspominał dzień, kilka tygodni temu, gdy znalazł je w sidłach ze złamaną nogą. Był czas, gdy zachowałby się inaczej. Teraz uwolnił zwierzę, zabrał do domu, wyleczył. I nawet podjął tę daleką podróż w Carrizos, by wypuścić je na wolność w odpowiedniej odległości od domu, z całą nocą, kuszącą powrotem do własnego świata, porzuceniem nienaturalnej przyjaźni. Klepnął zwierzę. — Idź. Uciekaj. Kojot wstał. Wciąż poruszał się sztywno trzymając łapę pod nienaturalnym kątem. Opuszczał ją stopniowo spacerując wokół obozowiska. Co chwilę pojawiał się i znikał w kręgu blasku ognia. Coraz dłużej pozostawał niewidoczny. Gdy rozkładał śpiwór, usłyszał brzęczenie. Równocześnie na małym, plastikowym pudełku u pasa zamigotało czerwone światełko. Wyłączył brzęczyk, ale lampka wciąż mrugała. Wzruszył ramionami i położył aparat na ziemi. Sygnalizował wezwanie, jakie nadeszło do jego odległego domu. Zwykle nosił urządzenie, gdy był w pobliżu; zapomniał je zdjąć. Nigdy nie używał bardziej skomplikowanej wersji, więc nie mógł rozmawiać z tego miejsca. Minęło kilka lat odkąd odebrał coś, co mógłby uznać za ważne wezwanie. Mimo to, leżąc i patrząc w gwiazdy odczuwał niepokój. Już bardzo dawno nikt go nie wzywał. Żałował teraz, że albo nie zabrał drugiego elementu urządzenia, albo że nie zostawił całego w domu. Ale był na emeryturze; nikogo już nie interesował. To nie może być ważna sprawa... ...Podążał przez pomarańczową równinę, pod żółtym niebem, na którym płonęło wielkie, białe słońce. Zbliżał się do pomarańczowej, piramidalnej struktury, pokrytej pajęczyną drobniutkich pęknięć. Podjechał i zatrzymał się; w pośpiechu ustawił projektor. Potem rozpoczął czuwanie. Od czasu do czasu sprawdzał wskazania innej maszyny, bezustannie informującej o poszerzaniu pęknięć. Czas niewiele dla niego znaczył. Słońce dryfowało powoli. Nagle rozrosła się jedna z zygzakowatych linii i nastąpiło otwarcie struktury. Jakaś sylwetka o szerokich barach, pokryta różową szczeciną, kołysząc się powstała z jej wnętrza. Cielisty, obramowany włoskami otwór przed gruszkowatą naroślą na szczycie skierował się ku niemu, spod oślepiająco czerwonego pasa lśniących wypukłości. Uruchomił projektor i na stwora wystrzeliła błyszcząca sieć. Walczył, ale nie zdołał się uwolnić. Ofiara poruszała się w rytmie delikatnego tętnienia, które mogło być uderzeniami jego własnego serca. Cały świat runął i zniknął, a on biegł, uciekał na wschód, młodsza wersja samego siebie, pod błękitnym niebem, obok komosy i bylicy, kępek trawy i przytuliny; owce prawie go nie dostrzegały — wszystkie, prócz jednej, która nagle uniosła się i kołysząc przybrała barwę świtu... A potem wszystko odpłynęło z ciemnym prądem w miejsca, gdzie trwają sny, gdy nikt ich nie używa... Ptasie nuty i przedświt: leżał wyrzucony na mieliznę snu, na świat, gdzie czas zawisał wygięty na krawędzi światła. Nieruchomy. Wynurzająca się świadomość płynęła z wolna nad przedwerbalnymi pejzażami myśli, które porzucił dawno temu. A może wczoraj? Przebudził się wiedząc, że wezwanie było ważne. Zadbał o poranne zajęcia i zanim słońce wstało na dobre, usunął wszelkie ślady obozowiska. Kojot gdzieś zniknął, a on szykował się do drogi. Zbyt wiele upłynęło czasu, zbyt wiele minęło dla niego, by rozmyślał nad znaczeniem wróżby. Uczucia jednak to całkiem inna sprawa. Przyglądał się im czasami, choć rzadko badał dokładniej. Maszerując przez ranek, myślał o swoim świecie. Znowu był mniejszy, taki jak na początku, choć wielkość jest rzeczą względną, relatywną do wszystkich światów, które poznał