To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
— Musimy się ukryć — syknąłem do niej. — Dopóki się ich nie pozbędziemy. Nie tu — odszepnęła. Było za późno, żeby zmieniać zdanie. Drzwi otworzyły się za nami. .— Szybko. — Pchnąłem ją przed siebie, w kierunku zasłonię- tych prycz. Odciągnąłem zasłonkę, rzuciłem na wpół nieprzytom- nego Niemca na wąskie posłanie i rozkazałem Cissie wspiąć się za nim. Spodziewałem się z jej strony oporu, ale głosy z zewnątrz po- zbawiły ją wyboru. Wśliznęła się za Sternem, a ja wspiąłem się za nią, zaciągając za sobą kurtynkę. Coś miękkiego pękło pod naszym ciężarem i w ciemności uniósł się miałki kurz o woni suszonych grzybów. Stern zajęczał słabo. Wymacałem jego twarz i zakryłem ją obiema rękami. Rzucał głową na boki, próbując się uwolnić, ale był na to za słaby. Przycisnąłem dłonie i niebawem zwiotczał. Obawiając się, że go uduszę, natychmiast uniosłem dłonie na kilka cali, gotów zareagować na byle mruknięcie. Cissie starała się opanować oddech — w ciasnej przestrzeni czułem, jak jej tors powoli unosi się i opada. Zacisnęła palce na moim nagim ramieniu. Kwaśny gnilny odór stał się prawie nie do zniesienia, co do- datkowo zmusiło nas do płytkiego oddychania; trudno było opa- nować wrażenie, że smrodliwy pył unoszący się wewnątrz ciasnej kryjówki zatruwa nam płuca. Zapach i kolejne ciche trzaski pod nami potwierdziły to, co już podejrzewaliśmy, ale czego nie chcie- liśmy przyjąć do wiadomości: leżeliśmy na wysuszonym trupie, na kimś, kto dawno temu wczołgał się do tej mrocznej niszy, uciekając przed niewidzialnym zabójcą, który zagnieździł się w powietrzu. Cissie pewnie również zdała sobie z tego sprawę, bo nagle rzuciła się nade mną i gdybym nie obrócił się i nie przycisnął jej plecami do ściany, rozsunęłaby zasłonki i wypadła na podłogę. Jej piersi ciężko pracowały, trąc o moje łopatki, i przyszła mi do głowy nieprzyjemna myśl, że zaraz na mnie zwymiotuje. Jednak wytrzymała. Zwykły strach, łatwiejszy do opanowania, zastąpił panikę. Uspokoiła oddech; niebawem poczułem na plecach łzy. Stern zaczął jęczeć i znów szybko położyłem się na nim i zakryłem dłonią jego usta. Myślę, że mimo bólu był świadom naszej sytuacji —-lub przynajmniej tego, że jesteśmy w niebezpieczeństwie — bo nagle ucichł i leżał spokojnie. Czekaliśmy w atramentowej czerni i zastanawiałem się, ile zgniłych trupów spoczywa wokół nas w żel- betonowym sarkofagu. Cissie wyczuła je, kiedy przyprowadziłem ją tu po raz pierwszy, i teraz podziwiałem jej hart ducha. Ja byłem przyzwyczajony do rozkładających się szczątków — nawet je usu- wałem — ale ona nadal uczyła się żyć obok nich. Stężeliśmy na dźwięk głosów. — Nie ma ich tu — powiedział ktoś. — Skąd wiesz? — padła ściszona odpowiedź. — Nic nie widać, za ciemno. — Pobiegli na górę schodami. Tam jest wyjście. — Nie zdążyli, zobaczylibyśmy ich. Skryli się tu albo gdzieś naprzeciwko. Rozległ się kolejny głos, cichy jak pozostałe. Można by po- myśleć, że faszyści lękają się zakłócić spokój umarłych. — Co jest za tymi wszystkimi zasłonami? — spytał. — Wygląda na schron. Pewnie zrobiony podczas Blitzu. Szuranie stóp. Faszyści weszli do środka. — Pieprzona kostnica. Ciarki chodzą po plecach. Więc oni również to czuli. Czy na tyle, żeby zrezygnować z prze- szukania? Gdzieś daleko rozległ się nieokreślony dźwięk, stłumiony trzask lub wybuch. — Ten cały hotel zaraz się zawali. — Zafajdane fryce. — No, to zjeżdżajmy stąd, póki się jeszcze da. — Nie, musimy sprawdzić. Jakby Hubble dowiedział się, że coś zaniedbaliśmy, wyprułby nam flaki. — Cholera, w wojsku było lepiej. — On zebrał nas razem, no nie? Dał wszystkim szansę. Bez sir Maxa każdy musiałby działać na własną rękę. — Już dobra, dobra, róbmy z tym porządek. Zakląłem pod nosem. Weszli głębiej. Zmieniłem pozycję, wspie- rając się na łokciu, i Stern zajęczał cicho. — Słyszałeś? — Co? — Jakiś hałas, jakby ktoś jęczał. — Nic nie słyszałem. — Stamtąd. Rozsunąłem zasłonki, wyglądając na zewnątrz. Zgodnie z tym, co słyszałem, było ich trzech, niewyraźnie rysujących się w słabym świetle korytarza