To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Hernandez był pierwszym detektywem, który tu przyjechał. Jako taki będzie odpowiedzialny za całe śledztwo do chwili przyjazdu i przejęcia sprawy przez Andersena. Jest pan gotowy do pracy, doktorze? — zwykle żartobliwy sposób prowadzenia rozmowy tym razem był przytłumiony, chociaż Hernandez i tak próbował zażartować, mówiąc, że każdy, kto przyjeżdża w białym fartuchu, musi być lekarzem. Rudy Hernandez był dobrym gliniarzem, mocno wierzył w pracę zespołową. Ponadto bardziej, niż gotów był przyznać, był zaintrygowany naukową technologią, wykorzystywaną przez grupę śledczą. Sheffield już kilka razy pracował z Hernandezem, ale dziś po raz pierwszy badał okoliczności, w których raniono i zabito policjanta. Hernandez był wzburzony, co Sheffield łatwo zauważył, gdyż wiedział, że ten meksykańsko—amerykański policjant każdą napaść na funkcjonariusza traktuje jak napaść na samego siebie. Fakt, że jako najstarszy stopniem na miejscu śledztwa i kierujący dochodzeniem nie mógł brać udziału w poszukiwaniu podejrzanych, musiał przygnębiająco wpływać na jego poczucie obowiązku. Poza tym uniemożliwiał realizację jego głębokiego przekonania o konieczności natychmiastowego odwetu. — Sprawdzone? — spytał Sheffield. Hernandez skinął głową i z nadzieją spojrzał na dach. Jego automat kalibru 357 był w zasięgu ręki w kaburze pod pachą. Chwileczkę. — Sheffield podszedł do Malingera, który był zajęty wypakowaniem lampy i aparatu fotograficznego. — Ed, wskocz na furgonetkę i zrób kilka ogólnych zdjęć, nim weźmiemy się do szczegółów. Skoncentruj się na samym środku. Załatwione — odrzekł Malinger i zaczął się wspinać po metalowej drabinie umocowanej z tyłu laboratoryjnej furgonetki, by wejść na platformę, z której będzie miał dobrą widoczność na całą ulicę. Później fotografie wskażą dokładne położenie ciał i czarno—białego radiowozu, który znajdował się teraz w samym środku ogrodzonego terenu. Lampa błysnęła kilka razy, powiększając grozę, gdy nakryte ciała na chwilę oświetlone znowu zniknęły w cieniach ulicy. Czterej śledczy zaczęli oględziny ciała, leżącego twarzą do ziemi na samym środku ulicy. Hernandez, Sheffield i Meiko pracowali razem, a Malinger szedł za nimi, robiąc zdjęcia z dystansu i z bliska. — Ten dostał co najmniej jedną porcję śrutu w plecy — powiedział Hernandez unosząc koc i światłem latarki wskazując dziury w poplamionej krwią kurtce. — Branchowski? — spytał Sheffield. — Możliwe. Ich śrutówka leży pod radiowozem. Sheffield przytaknął i zapisał coś w notesie. — Ten, co leży twarzą do ziemi w sklepie, też dostał z tyłu, prawdopodobnie z kalibru 38 lub 357 — mówił dalej Hernandez. — Sześć łusek i pusta ładownica za radiowozem. Farber ma oba magazynki w pasie, a rewolwer w kaburze zabezpieczony. —— Hernandez poświecił latarką na pustą ładownicę i łuski. Meiko Harikawa od razu przyklęknęła, by obok ładownicy i łusek położyć dwie kolejno numerowane plakietki, a potem odsunęła się, by Malinger mógł zrobić zdjęcia. W ciągu najbliższych godzin procedura taka miała się powtarzać jeszcze wielokrotnie. Następnie przyszła kolej na to, czego Sheffield obawiał się najbardziej. Farbera nie znał zbyt dobrze, ale tego doświadczonego policjanta widział w kilku akcjach. Wiedział, że ciało leżące pod granatowym, wełnianym kocem policyjnym nie będzie przypominało człowieka, którego kiedyś obserwował, jak kierował ruchem i śmiał się z małymi dziećmi. Sheffield odesłał Meiko, by osłoniła przed deszczem dłonie dwóch pierwszych podejrzanych, nim będą mogli później do nich wrócić i zbadać ręce na obecność resztek prochu. Starał się, żeby Meiko, jeśli tylko to możliwe, nie oglądała czekającego ich widoku. Hernandez przyklęknął i delikatnie ściągnął koc z twarzy Farbera. Pozbawione życia oczy patrzyły w górę, odzwierciedlając ostatnie chwile bólu i zaskoczenia. Sheffield poświecił latarką, by policzyć rany. Przynajmniej sześć było na lewej stronie twarzy i szyi. Ponadto dwa możliwe rykoszety od kasku. Otwory były duże, typowe dla śrutu, jakim strzelają wyposażeni w śrutówki policjanci. Z małej odległości skutki trafienia grubym śrutem sieją spustoszenie i są zazwyczaj śmiertelne. —Co pan o tym sądzi, doktorze? — spytał Hernandez, odruchowo używając niewłaściwego tytułu. W jego głosie nie było już śladu żartu: ten głos zdawał się dochodzić jakby z innego miejsca, mrocznego i chłodnego. — Z małej odległości — wzruszył ramionami Sheffield, gdyż poczuł ucisk w gardle. Piętnaście, może dwadzieścia metrów. Trudno powiedzieć. — Spojrzał na trzy ciała, próbując ocenić odległość. — To mógł być każdy z nich. Znaleźliście broń z której strzelali? Hernandez pokręcił głową. — Jak na razie, mamy tylko broń policyjną. Znaleźliśmy dwie łuski w rynsztoku. — Znowu użył latarki, by wskazać położenie dwóch wystrzelonych naboi tuż przed pokrwawionym fragmentem chodnika, na który upadł Branchowski. — Myślę, że to lekarze przesunęli je, gdy zajmowali się Branchem. Sheffield przytaknął i zaczął mówić do swego dyktafonu. Później, w laboratorium, wykorzysta taśmy, przygotowując szczegółowy opis miejsca strzelaniny i starając się przenieść bogactwo trójwymiarowej sceny na dwuwymiarowe kartki białego papieru. — A co z oknami? — spytał Hernandez, gdy Sheffield skończył. Wskazał w górę na okna piętrowego budynku po drugiej stronie ulicy