To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Ojciec Bru siedział ze zwieszoną głową; nie wiedział zwłaszcza, co zrobić z serwetką, która leżała na stojącym przed nim talerzu i zasłaniała go. W końcu zdjął serwetkę z talerza i odłożył ją delikatnie na brzeg stołu; nie przyszło mu na myśl, żeby przykryć nią sobie kolana. Gerwazyna zaczęła wreszcie napełniać talerze rosołem z makaronem i już goście brali za łyżki, gdy wtem Wirginia rzuciła uwagę, że Coupeau znów się gdzieś podział. Może wrócił do ojca Colombe? Ale gości to rozgniewało. Tym razem — trudno — nikt już nie będzie się za nim uganiał, niech sobie zostanie na ulicy, skoro nie jest głodny Kiedy łyżki zaczęły dzwonić o dno talerzy, Coupeau pojawił się w drzwiach, pod jedną pachą trzymając doniczkę z lewkonią, pod drugą zaś z balsaminą. Biesiadnicy, ilu ich było, poczęli klaskać w ręce; blacharz, nadskakująco grzeczny, podszedł do stołu i postawił na nim obie doniczki: jedną po prawej stronie kieliszka Gerwazyny, drugą po lewej, po czym schylił się i całując żonę powiedział: — Na śmierć zapomniałem, kotku, że to dzisiaj twoje imieniny... Ale to nic nie szkodzi; w taki dzień jak dzisiejszy nie odkochamy się w sobie z tego powodu. — O! jaki ten pan Coupeau uprzejmy dzisiejszego wieczora! —szepnęła Boche owi w ucho Klementyna. —Ma dziś wszystko, czego mu. potrzeba, w sam raz tyle, żeby stał się miły. Przyjemny gest gospodarza przywrócił nastrój ogólnej wesołości, w pewnej chwili mocno zachwiany. Gerwazyna uspokoiła się już zupełnie i twarz jej rozpromieniła się znów uśmiechem. Biesiadnicy kończyli jeść rosół, potem zaczęły krążyć z rąk do rąk butelki i wypito po pierwszym kieliszku wina (przy czym czystego wina było w każdym kieliszku na cztery palce), żeby popłukać makaron. Z pokoju za sklepem dobiegały wrzaski kłócącej się dzieciarni. Był tam Stefanek, Nana, Paulinka i mały Wiktor Fauconnier. Postanowiono nakryć tam do stołu dla nich czworga, nakazując dzieciakom, żeby sprawowały się jak najgrzeczniej. Ten zezawiec Augustynka, na której ciążył obowiązek doglądania pieców, miała trzymać swoje nakrycie na kolanach. — Mamo, mamo! — krzyknęła naraz Nana. — Augustynka macza sobie chleb w brytfannie! Praczka nadbiegła w samą porę i zaskoczyła zezowatą Augustynkę w chwili, jak z poparzonym gardłem usiłowała przełknąć czym prędzej duży kawał chleba umaczanego we wrzącym gęsim smalcu. Dostało się jej po karku, tej diabelskiej psotnicy, bo krzyczała, że to nieprawda. Kiedy po sztuce mięsa pojawiła się na stole cielęcinka, którą podano w salaterce, ponieważ półmiska o odpowiednich rozmiarach w domu nie było, biesiadnicy poczęli uśmiechać się wzajem do siebie. — Sprawa zaczyna nabierać wagi — oświadczył Poisson, który odzywał się rzadko. Było wpół do ósmej, Ucztujący zamknęli drzwi od ulicy, żeby pierwszy lepszy sąsiad nie mógł ich podglądać; zwłaszcza temu małemu zegarmistrzowi z przeciwka oczy zrobiły się wielkie jak spodki od filiżanek i każdy kąsek po prostu wydzierał im z ust spojrzeniem tak żarłocznym, że aż krępowali się jeść. Przez firanki przysłaniające szyby przebijało do wnętrza rzęsiste; białe światło — równomierne, bez smugi cienia — którym skąpany był cały stół, nakrycia, na razie rozmieszczone jeszcze symetrycznie, i doniczki z kwiatami, poowijane w wysokie papierowe kryzy; i ta blada poświata, ten mierzchnący powoli blask nadawał całemu towarzystwu wygląd nader wytworny, Wirginia najwłaściwiej to określiła: rozejrzała się po zamkniętym i spowitym muślinami pokoju i powiedziała, że jest w nim miło. Ilekroć przejeżdżał ulicą jakiś wóz, kieliszki na obrusie zaczynały skakać i panie musiały wykrzykiwać równie głośno jak mężczyźni. Ale mówiono niewiele i goście zachowywali się powściągliwie, wyświadczając sobie nawzajem przeróżne grzecznostki. Coupeau — jeden w całym tym towarzystwie — był w swojej roboczej bluzie; jak twierdził, między przyjaciółmi nie ma co się krępować, a poza tym bluza to galowy strój robotnika. Damy poopinane były w ciasne staniki, a w ich wypomadowanych włosach odbijało się światło; panowie trzymali się z daleka od stołu, wypinali piersi i rozstawiali szeroko łokcie, żeby nie poplamić sobie surdutów. Ach! do pioruna! Jak diabelnie szybko ubywa tej cielęcinki! O ile nikt prawie się nie odzywał, o tyle wszyscy ruszali szczękami bardzo dzielnie. Zwolna zaczynało już przeświecać dno salaterki, o które opierała się łyżka tkwiąca w gęstym sosie — w smakowitym żółtawym sosie drgającym jak galareta. Z owego sosu wyławiano plasterki cielęciny jeden po drugim, ale wciąż jeszcze było ich sporo; salaterka wędrowała z rąk do rąk; goście schylali się nad nią szukając wzrokiem grzybków. Sterty chleba, ułożone pod ścianą za plecami biesiadników, topniały w oczach. Słychać było na przemian mlaskanie języków i podzwanianie kieliszków odstawianych co chwila na stół. Sos był trochę zanadto słony i zużyto aż cztery butelki wina, żeby jakoś wreszcie utopić to podłe cielę, które prześlizgiwało się przez gardło jak krem i wzniecało ci, człowieku, istny pożar w brzuchu. A tu — ledwie goście zdołali zaczerpnąć powietrza — na stół w obłoku pary wjechały oto wieprzowe żeberka, spiętrzone na głębokim półmisku i obłożone wielkimi, krągłymi kartoflami. Przywitał je powszechny okrzyk. Do kroćset, było na co patrzeć! Żeberka lubili wszyscy bez wyjątku. Na razie każdy ostrzył sobie zęby i spod oka ścigał półmisek spojrzeniem, wycierając nóż o miąższ chleba, żeby być w pogotowiu Potem, gdy już wszyscy nałożyli sobie mięsiwa na talerze, poczęto się nawzajem trącać łokciem i rozmawiać z wypchanymi ustami