To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
To miało ludzkie wymiary. Podobnie jak ołtarzyk z podobizną przystojnego prezydenta, który zostawił w nieutulonym żalu wszystkie kobiety świata do lat czterdziestu pięciu, a nawet ponad. Był już czerwiec, więc Nowy Orlean parował. Pasażerowie wychodzili z klimatyzowanego autokaru do klimatyzowanej hali dworcowej, klimatyzowanej ubikacji, klimatyzowanej kafeterii, po czym wracali na swoje miejsce w klimatyzowanym autokarze i jechali dalej, ale ja zabrałem plecak i odważnie wyszedłem przez szerokie, szklane drzwi wprost do cieplarni. Ani słońca, ani chmur. Niebo wisiało jak mokra szmata i siąpiło z niego coś ciepłego, lepkiego, co siadało na skórze, łaziło po niej, swędziało. Chodniki były upstrzone kolorowymi papierkami po gumie do żucia, celofanowymi torebkami po chipsach, pudełkami po papierosach, banderolkami po cygarach. Nogi kobiet - czekoladowe, kakaowe, kawowe - chwiały się na za wysokich i za cienkich obcasach. Obcisłe spódnice podkreślały wydatność afrykańskich pośladków. W drobnych, afrykańskich uszach kołysały się wielkie koła kolczyków. Na lśniących szyjach - czekoladowych, kakaowych, kawowych - połyskiwały perły i korale z plastiku. Olśniewająco białe zęby błyskały w nabrzmiałych, zmysłowych ustach, które się nie uśmiechały. Prostowały sobie włosy i czesały się jak białe kobiety, ale żadna nie spojrzałaby na białego. Zobaczyłem wyzierający zza rogu odrapany szyld „Lafayette”. Zajrzałem do środka, stęchlizna. - Po ile? - spytałem. - Sześć, osiem i dziesięć - odpowiedziała zniszczona tleniona blondyna w rannych pantoflach z cekinami. - Niech będzie za sześć. - Zobaczę, czy jeszcze mamy. - Lepiej miejcie, bo jak nie, to idę dalej. - Tak, mamy, ale na samej górze. - Klimatyzacja? - W oknie. - Prysznic? - W korytarzu, pokojowa tam teraz pierze. Louise! Ukazała się gruba, stara Murzynka z głową owiązaną ręcznikiem. - Pokaż temu dżentelmenowi prysznic! - Nie trzeba, widzę z daleka... Windziarka zasłaniała sobie twarz otwartą książką, jej nogi w białych pończochach wyglądały jak białe. - Czy to książka o dalekich podróżach? - It’s the Bibie, sir - odpowiedziała, wychylając zza książki wielkie białka nieufnych oczu. Wysłużony pokoik z wydeptanym, plamistym carpetem przechowywał woń wszystkich gości, jacy w nim nocowali. Przycisnąłem klawisz maszyny, która zajmowała większość okna - produkowała więcej hałasu niż chłodu. Zrzuciłem z siebie wszystko i w akrobatycznych łamańcach obmyłem się cały pod kranem, zostawiając mokrą plamę na brudnobrązowym carpecie. Przystanąłem przed lustrem i spojrzałem na swój akt, ale poczułem żal, więc szybko włożyłem suchą koszulę, przerzuciłem aparat przez ramię i nie czekając na windę, zbiegłem po stęchłych schodach. Na ulicy znów łaźnia parowa, więc od razu zwolniłem kroku. Siwy Murzyn siedział w kucki pod ścianą i pożółkłymi białkami odprowadzał wszystkie przechodzące kobiety. - Hej, przyjacielu, ja też jestem wędrowcem! - zawołał w moją stronę. Za rogiem zastąpił mi drogę biały facet w czarnym garniturze, białym podkoszulku zamiast koszuli, czarnym meloniku i białych tenisówkach, twarz miał pogniecioną jak kalafior. - Mam czterdzieści pięć minut, pokażę ci Nowy Orlean - zaproponował mi, nie otwierając ust, bo ich nie miał, tak mu je wyssał alkohol. - Nie potrzeba - powiedziałem - sam widzę. - Pokażę ci Napoleona. - Już widziałem, niejednego... - To ci pokażę Jacksona? - Co mnie obchodzi jakiś Jackson. Powiedz mi lepiej, gdzie jest Targ Niewolników? - Targ niewolników jest wszędzie - odpowiedział. Na placu targowym zwanym French Market ktoś chciał mi sprzedać żywego, niemrawego homara. - Nie lubię homarów. - To może parę krabów. - Też nie lubię. - To może ślimaka? Przyda ci się jako domowy pieszczoch, mniej kłopotu niż z psem albo kotem... Przy żelaznym parkanie u wylotu wąskiej uliczki Piratów czyhała na frajerów czarna dorożka z żółtymi firankami i czerwonymi frędzlami udająca karetę ze świetnej przeszłości, gdy Nowy Orlean był stolicą francuskiej Luizjany, nazwanej tak na cześć któregoś z Bourbonów. Czarna dorożka zaprzężona była w czarnego konia i opierał się o nią wysoki, czarny dorożkarz w czarnym cylindrze, jak kominiarz. Podniosłem aparat do oka. - O nie, najpierw quarter! - zaprotestował dorożkarz, zasłaniając się dłonią. Z podmurówki żelaznego parkanu podniósł się podstarzały pirat z czerwoną twarzą, w słomkowym kapeluszu wgniecionym na czubek głowy i z aparatem fotograficznym na szyi. - O co chodzi, Sam? - spytał dorożkarza. - On chce mieć ze mną zdjęcie, George - oznajmił Sam, przygarniając mnie ramieniem, a drugą ręką uchylając cylindra. - W porządku - odpowiedział Joe, mierząc w nas obiektywem. - Nie, to ja już wolę z mojego - powiedziałem, podając George’owi mój sowiecki aparat, a Samowi ćwierćdolarówkę. - You’re from Russia? - zdziwił się George. - No, Poland. - A, Holland! Wiem, to bardzo oszczędni ludzie... - No Holland, Poland - poprawiłem go. - Tak, bardzo oszczędni - potwierdził Sam, puszczając moją poprawkę mimo uszu. - A jak tam u was kobiety, czy drogie? - zainteresował się George. - Nie, wcale nie drogie. - A ile, na przykład? - Dolara, najwyżej dwa. - Nie wierzę! - I to z kolacją i dancingiem - dodałem