To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Za rozległym placem, dokładnie naprzeciwko portyku, była wąska, sklepiona brama prze- jazdowa z dwoma jeszcze węższymi pasażami dla pieszych, za nią dziedziniec i otwarta kuta brama. W lepszych czasach brama prze- jazdowa służyła dworskiej karecie, lecz teraz musiała zadowolić się tylko jednym motocyklistą i jego psem. Cagney był już w połowie drogi, a ja doganiałem go szybko, kiedy zauważyłem w oddalonym kącie placu ciężarówkę wojskową marki Bedford. Nie stała tam poprzedniego wieczoru ani wcześniej, tak więc uznałem, że to Czarne Koszule przyjechały nią tego ranka — niegdyś wojskowy pojazd znakomicie odpowiadał charakterowi ich operacji. Samotny faszysta, zapewne kierowca, oparty o ściętą maskę, wyprostował się. Rozdziawił usta, gubiąc papierosa. Broń musiał trzymać w środku, gdyż złapał za klamkę szoferki. Odgadł moje zamiary, a ja tymczasem zabrnąłem już za daleko, żeby zmienić kierunek ucieczki. Wskoczył do kabiny. Cagney już znikł w cieniach sklepionej bramy (tak się złożyło, że była pod balkonową komnatą, służącą mi przez kilka ostatnich dni). Przyspieszyłem, za wszelką cenę chcąc się z nim zrównać. Obudzony do życia bedford zadygotał i ruszył. Ach, facet przej- rzał mój plan. Ja z kolei —jego: szykował się zablokować wyjazd. Zęby jeszcze bardziej utrudnić mi życie, z okna szoferki wyłoniła się uzbrojona ręka i czarny metaliczny otwór lufy skierował się w moją stronę. Może w ostatniej chwili dałbym radę zmienić kierunek: prze- jechałbym przez tylny dziedziniec mojej prawej stronie, a potem w ulicę (dwie inne sklepione bramy zabarykadowano workami z piaskiem), ale, jak powiedziałem, zabrnąłem już za daleko. Poza tym musiałbym zwolnić, wystawiając plecy na strzał. Gdyby nawet kierowca chybił za pierwszym razem, załatwiłby mnie drugi strzał. Nie, naprawdę miałem tylko jedną szansę, a poza tym pokonałem już dwie trzecie placu. Reszta to pestka. Z ciężarówki trysnął jasny błysk i nawet hałasujące 347 cen- tymetrów sześciennych silnika motocykla nie zagłuszyło WIUUUM! powietrza rozstępującego się przed kulą. Zakołysałem się trochę, utrudniając mu celowanie, wielce za- dowolony, że jednoczesne prowadzenie samochodu i strzelanie nie jest specjalnością tego bohatera. Ta radość nie trwała długo — było jasne, że ciężarówka dotrze do bramy przede mną. Gruchnął kolejny strzał, równie nieprecyzyjny jak pierwszy, ale kula uderzyła o metal i osłona reflektora poleciała w diabły. Spróbowałem wymyślnego zygzaka, ale wspólny cel z każdą sekundą zbliżał nas do siebie i niebawem kierowca miał dostać mnie jak na widelcu. Wysyczałem przekleństwo — to znaczy początek przekleństwa — kiedy maska bedforda zasłoniła pierwszy pasaż; przekleństwo zamieniło się w ryk gniewu, gdy ciężarówka dotarła do bramy. Grzechot wystrzałów z tyłu przypomniał mi, że kierowca cię- żarówki nie był jedynym uczestnikiem tych zawodów. Grad nie- celnych kul zrył mur przede mną. Goniące mnie Czarne Koszule były zbyt daleko i może zbyt podniecone, by celnie złożyć się do strzału, kiedy wybiegły z portyku. Niemniej jednak było jasne jak słońce, że ich obecność w żadnej mierze nie poprawia mojej sytuacji. Na szczęście strzelali nieco za bardzo w prawo, gdyż nie chcieli trafić w bedforda, a z ich pozycji ciężarówka i motocykl wydawały się bliskie jak cholera. Kolejne kawałki tynku odpadły z muru przy bramie i w każdej chwili — mówimy tu o ułamkach sekundy — spodziewałem się kuli w plecach. Niech to szlag! Ciężarówka zasłoniła bramę i kierowca hamował, blokując mi drogę. Pojazd sunął tylko siłą rozpędu. Kolejny strzał, tym razem wyraźny jak głos dzwonu pogrzebowego — do diabła, byłem na tyle blisko, że widziałem rozradowane oczy kie- rowcy — i poczułem, że trzaska skóra na ramieniu kurtki. Żadnego odrętwienia, żadnego bólu, a więc żadnej prawdziwej szkody