To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Nienawiść dwóch samotnych kobiet i ich klęskę. Jedna odeszła w ciemność. Druga do nowego, tylko sobie znanego wymiaru, gdzie jej koński ogon mógł rozśmieszać kilku sanitariuszy, a nie cały rocznik wesołych licealistów. Prawda o Magdalenie Borys i chemiczce docierała do mnie przez wiele następnych lat. Dawkowana małymi cząsteczkami zdumienia, jakie towarzyszą naszemu dojrzewaniu do skomplikowanego modelu istnienia. Bardziej złożonego od budowy atomu na tablicy w gabinecie chemicznym. Z upływem czasu ta właśnie prawda kazała mi porzucić wiarę w porządek świata, 0 którym mówił ksiądz. Albo panowie z komitetu. A także mama 1 tata. I nawet babka Bronią, uzbrojona w starą, czasami zawodną strzelbę pamięci. Wszyscy oni dysponowali dość dużą liczbą różnych światów, w których jednak pewne elementy były niezmienne. Każdy próbował brać świat w swoje ręce i kręcić nim, modelować, manipulować, poprawiać. Sam świat zdawał się tego nie odczuwać. Był, jaki był. Wciąż tkwił w tym samym miejscu, zaskakując nas od wielkiego dzwonu swą przewrotnością. To zdążył się poszerzyć o Księżyc, to zmniejszyć o zniszczone i wypalone kataklizmami przyczółki. Ale jego fasady, określane z ambony, podtrzymywane przemówieniami towarzyszy i podpierane rozmowami w naszym domu, zawsze „trzymały się kupy", jakby powiedział tata. Magdalena B orys i Kobyłka, niestety, nie chciały się trzymać 69 Lupy To co je poszyto, nie powinno istniej według budowniczych modelu świata. JaKby obie nie nadawały się ani do po-Jróży na Księżyc, ani do e»rki Noego na moim rysunku sprzed lat. Jakiej pary nikt nie brał pod uwagę. Wiedziałam, że to niesprawiedliwe. We w^snym świecie, na ^szelki wypadek, zaprowadziłam pozorny prządek. Zęby świat Tadawał się dla wszystkich. Umieściłam w nim wspomnienie nieszczęsnej nauczycielki, a także zdjęcie bljMjneczki ze szkolnej fotografii. Nie było to zdjęcie świętej, al* Magdaleny Borys. Czy tego chciałam c*y nie, stała się moją pierwszą patronką spraw zagmatwanych, które też należą do porządku życia. 18. oGRÓP PANA SYBIDUSZKI Krzyś nigdy się nie śmiał z mojego zbroczenia Ryśkiem Paszką Byłam mu za to wdzięczna, wiedząc,,^ pogardza wszelkimi mundurami. Bo zdaniem Krzysia mundury wymyślono po to żeby skrywały słabości swych włascicie sj. Jedynym mundurem jaki Krzyś darzył sympatią i o którymnwypowiadał się zawsze dobrze, był mundur strażaka, pana Sv>duszki Pan Sybiduszka, oprócz imponujących pionów i kasku, miał piękny ogród w którym mogliśmy bezkaryie jeść papierówki i leżeć w wysokiej tj^ie. Pozwalał swoirr^roślinom rosnąć na wysokość na jaką miały ochotę. Pozwalał t^ dziczeć starej gruszy i rozrastać si? ro Rodnikowi. Twierdzy że jego ogród jest namiastką raju i jako dzieło Boga, nie powi^en podlegać żadnemu strzyżeniu, kopach, i nawożeniu. ...... t Czuliśmy się tam trochę jak Adam i Ewa^ dbając jednak o to, bv wagary spędzane w ogrodzie pana Sybiyuszki nie miały mc wspólnego z grzechy. Chodziliśmy tam i jwnież zimą. Krzyś nosił zawsze przy sol>ie klucz do trzeszczących drzwi starej altany Otwieralje ajatzucałam się na poszukiwanie zardzewiałego czajnika i zabierała^ do robienia herbatyfoPod warunkiem że mró2 nie zagnieździ* si? w prowizorycznym rurach ogrodowego 70 kranu. Gdy zima zakręcała nam kurek, topiliśmy śnieg, zalewając nim potem herbaciane listki. Pan Sybiduszka często stawał na koślawym daszku swego domu i podglądał nas przez swoją strażacką lornetę. Może traktował naszą obecność jak zarzewie wielkiego pożaru? Jak dwie niebezpieczne race rzucone przez huragan dziejów na wysuszony ląd jego samotności? Bo do pana Sybiduszki nikt poza nami nie przychodził. Najbardziej lubiłam ten ogród jesienią. Siadaliśmy na ławce pod próchniejącą gruszą. Zdarzało się, że przy mocniejszym powiewie wiatru atakowała nas swymi robaczywymi owocami, mniejszymi od rajskich jabłek. Ale nawet podstępnie przez nią zaczepiani, nie opuszczaliśmy swych miejsc. A potem pan Sybiduszka rozpoczynał opowieść o pożarze swego życia, Krzyś szkicował jego twarz, raz zaognioną, a raz spopielała od wspomnień, a ja przymykałam oczy i zamieniałam się w słuch. Widziałam każdą scenę, jaka na nowo rozgrywała się w umyśle staruszka. Wyobrażałam sobie kobietę, którą wyniósł na rękach. Zarzekał się, że była lżejsza i bardziej delikatna niż płatek marge-rytki. Kiedy o niej mówił, uśmiech znikał, a na jego twarzy pojawiało się cierpienie. Wówczas ołówek Krzysia zaczynał szybciej pracować, kreślić smugi i cienie. Nie odrywał się od kartki z makulaturowego bloku, snując z nerwem swą grafitową opowieść. — A gdybym tak długo się nad nią nie pochylał, nie wpatrywał w ten omdlały cud, to kto wie? — kończył pan Sybiduszka i w jego ukrytym za zmarszczkami oku zaczynało pęcznieć wilgotne ziarno