To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
- Cóż, moja Kiwalsiu, wróciłaś z miasta? A co tam słychać?... Czy ci felczer pomógł na zęby?... - Ach, słychać i bardzo wiele, mówię łasce pani. Gospodyni księdza dziekana strasznie chora, już jej nogi spuchły; brała Przenajświętsze Sakramenta - odpowiedziała klucznica, pochylając się i bijąc w piersi przy ostatnich słowach. - Cóż jej to jest? - Tego nie wiem, ale ksiądz dziekan, mówię łasce pani, to taki chodzi jak kreda biały. Do mnie ani pary z gęby nie puścił, tylko ręką machnął. Ale z oczu, mówię łasce pani, to mu patrzyło, jakby chciał powiedzieć: "Oj, moja Kiwalsiu, żebyś też ty do mnie zgodziła się!... Bo stara patrzy z przeproszeniem na księżą oborę, a te szelmy bez dozoru głodem mię zamorzą". Chora dama wstrząsnęła głową, jakby przypuszczając, że Kiwalsia poluje na miejsce konającej, a klucznica wciąż prawiła dalej. - Anielciu - odezwała się w tej chwili nauczycielka, którą drażniło gadulstwo klucznicy i naiwność jej pani - weź historią wieków średnich i pójdźmy do ogrodu. - Historią?... - zapytała przestraszona dziewczynka. Ale, przywykła do posłuszeństwa, natychmiast wyszła do swego pokoju i po upływie kilku minut wróciła, niosąc książkę w ręku, a w kieszeni parę sucharków dla wróbli. - No, idźcie sobie, idźcie - rzekła mama - a ja tu posiedzę z Kiwalsia. Czy pana czasem nie spotkałaś w miasteczku, bo miał być u komisarza na jakimś zebraniu? Joseph, mon enfant, veux-tu aller au jardin ? - Non - odparł chłopczyna. Panna Walentyna i Anielka wyszły, a Kiwalska usiadłszy na stołeczku bawiła w dalszym ciągu panią opowiadaniem nowinek. Donośny głos jej, który słychać było z odległości kilkunastu kroków, stopniowo osłabł i w końcu zupełnie przycichnął. Ogród był wielki, dawny i z trzech stron w podkowę otaczał dom. Tu żyły w dostatku, sędziwych lat doczekawszy, kasztany rodzące biały kwiat, ułożony w piramidkę, a w jesieni kolczaste owoce; klony z liśćmi podobnymi do kaczej łapy; akacje z listkami ułożonymi jak zęby gęstego grzebienia i paszczękowatymi kwiatami, które wydają woń słodką, przynęcającą pszczoły. Wzdłuż płotu siedziały lipy pełne wróbli pilnujących pól i stodół, wychudłe topole włoskie i szeroko rozgałęzione u dołu, a ostre u szczytu smutne świerki. Bzy włoskie zasypane sinymi kitami, bzy lekarskie, których mocno: pachnący kwiat używa się na wzbudzenie potów, tarnina rodząca czarne i cierpkie jagody w jesieni, dzikie róże, głóg drzewny, ulubiony przez kwiczoły jałowiec, rozsypane po całym ogrodzie, zapełniały wolne od drzew miejsca, tocząc między sobą długą i cichą walkę o soki z ziemi i węgiel z powietrza. Czasami który z nich obumierał, a wówczas pojawiały sie przy nim krótko żyjące, lecz niebezpieczne w zapasach trawy i zielska. Środek parku zajmowała sadzawka, otoczona fantastycznie wyrosłymi wierzbami. W zimie wyglądały one jak połamane, upadające, chore pnie; w nocy przybierały postaci widziadeł rozkraczonych, garbatych, bezgłowych, wieloramiennych, które tylko na widok człowieka kamieniały w potwornych ruchach, udając rzeczy martwe. W ciepłych miesiącach roku, straszydła te odziewały się delikatnymi gałązkami tudzież liściem drobnym o zielonym wierzchu i jasnym spodzie, a w ich dziuplach, mających formę paszcz, gnieździły się ptaki. Przez ten ogród, który co chwilę zmieniał formy i barwy, chwiał się, pachniał, błyszczał i szemrał, zapełniony skrzydlatymi istotami najrozmaitszych gatunków, szły teraz Anielka i jej guwernantka ścieżyną nierówną, powoli zarastającą zielskiem. Dziewczynkę upajało otoczenie. Oddychała prędko i głęboko, chciała oglądać każdą gałązkę, lecieć za każdym ptakiem albo motylem i wszystko ogarnąć uściskiem. Lecz panna Walentyna była chłodna. Stąpała drobnymi krokami, patrząc na nosy swych bucików i przyciskając do zwiędłej piersi gramatykę angielską. - Dowiedziałaś się dziś z jeografii, gdzie leży Canossa - rzekła panna Walentyna do Anielki - a teraz masz sposobność dowiedzieć się, za co Henryk IV przepraszał Grzegorza VII. Przeczytasz o tym w dziejach Grzegorza VII, zwanego też Hildebrandem, w rozdziale: Niemcy i Włochy. Propozycja czytania w takim miejscu oburzyła Anielkę. Chciała westchnąć, lecz powstrzymała się i rzekła ze złośliwą intencją: - Pani będziesz się w ogrodzie uczyła... po angielsku? - Tak. - Więc i ja będę się uczyła po angielsku? - Pierwej musisz gruntownie poznać język francuski i niemiecki. - Ach!... A jak już, proszę pani, poznam francuski, niemiecki i angielski, to... co będę robić?... - Będziesz mogła czytywać książki w tych językach. - A jak już wszystkie przeczytam? Panna. Walentyna spojrzała na szczyt topoli i wzruszyła ramionami. - Życie człowieka - odparła - nie wystarcza na odczytanie tysiącznej części książek, jakie są w jednej literaturze. A cóż dopiero mówić o trzech, najbogatszych! Anielkę tym razem ogarnęła niewymowna tęsknota. - Więc nic, tylko uczyć się i czytać!... - szepnęła mimo woli. - A cóż byś ty chciała robić w ciągu życia? Czy nad naukę potrafiłabyś znaleźć jakieś szlachetniejsze zajęcie? - Co ja bym chciała robić? - spytała Anielka. - Czy teraz, czy - jak urosnę?... A widząc, że panna Walentyna nie raczy jej objaśnić, mówiła dalej: - Teraz chciałabym umieć to co pani... Już bym się wtedy nie uczyła - oho! Ale później - miałabym dużo do roboty. Zapłaciłabym parobkom pensje, żeby się tak nie marszczyli jak dziś, kiedy mi się kłaniają. Potem - kazałabym opatrzyć te rany na drzewach, bo mówił mi ogrodnik, że niedługo u nas wszystko poschnie i spróchnieje. Naturalnie - wypędziłabym także lokaja za to, że strzela ptaki nad wodą i wypala szczurom oczy... Niegodziwiec!... Anielka wstrząsnęła się. - Potem - zawiozłabym mamę i Józia do Warszawy. Nie!... To zrobiłabym najpierwej, a pani - dałabym w prezencie cały pokój książek... cha!... cha!... I chciała uścisnąć pannę Walentynę, która odsunęła się od niej. - Żałuję cię! - odparła sucho nauczycielka. - Masz dopiero lat trzynaście, a pleciesz jak prowincjonalna aktorka o rzeczach, których cię nikt nie uczy, i zaniedbujesz te, które do ciebie należą. Jesteś za mądra na swój wiek i dlatego nigdy nie zapamiętasz jeografii. Anielka zawstydziła się. Czy ona jest rzeczywiście za mądra, czy też panna Walentyna... W lewym kącie ogrodu był wzgórek, na nim duży kasztan i ławka kamienna. W tej chwili właśnie weszły tu Anielka z panną Walentyną i usiadły. - Daj mi książkę - rzekła guwernantka - znajdę ci historią Grzegorza. Aha! mamy znowu psią wizytę... Istotnie Karusek wbiegał na wzgórze, mocno zadowolony