To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Za nią szła cicho Ania. Marszałkowa zdawała się spać, na pozór, ale ciężki oddech i skrzywione boleśnie usta, zdradzały wewnętrzną walkę organizmu, skazanego już na zagładę. Siedząca na fotelu żona weterynarza, podniosła się na widok pani Very i zaczęła coś szeptać, pragnąc widocznie urozmaicić pielęgnowanie rozmową, ale pani Alfredowa położyła palec na ustach tak zdecydowanym gestem, że oddana przyjaciółka zamilkła. Ania usiadła na małym stołeczku i wpatrzyła się w leżącą bezwładnie stryjenkę. - Jak ona, biedaczka, się męczy - myślała z żalem. - I dlaczego to każą nam modlić się: "Od nagłej i niespodziewanej śmierci, zachowaj nas, Panie!" Przecież taki prędki koniec bez mąk przewlekłej choroby - to szczęście dla siebie i dla otoczenia. Trzeba być tylko na tę śmierć zawsze przygotowaną. Około północy wsunęła się bezszelestnie Teofila, tak wypoczęta i rześka, jak gdyby całą noc bez troski przespała. Marszałkowa jęła już zdradzać oznaki niepokoju, drgawki przebiegały wychudzone ciało, a niedomknięte powieki z widniejącymi spoza nich skrawkami oczu, wywierały tak straszne wrażenie, że pani Vera spojrzała mimo woli na Anię z niepokojem. Panna Teofila podsunęła rękę pod ramię chorej, przytuliła ją do siebie i kołysała lekko i pieczołowicie. Marszałkowa rzucała się w jej objęciach, głowa jej miotała się na wsze strony, a z piersi wydzierały się jęki. - Tak jest co noc - szeptała panna Teofila, nie przestając czynić swych uspokajających ruchów i wskazując głową drzwi do jadalni. - Proszę, niech pani radczyni już idzie do siebie i panienkę weźmie z sobą. To zanadto przykre dla młodych oczu. W milczeniu opuściły sypialnię chorej, a gdy znalazły się w gościnnym pokoju, Ania powiedziała, ocierając nieznacznie łzy: - Módlmy się, mamusiu - uklękła przy łóżku, zatapiając twarz w dłoniach. Na drugi dzień wstały obie wcześnie, sądząc, iż obiecany przyjazd państwa Rzeczyckich nastąpi o rannej godzinie. Trzeba jednak było czekać na nich do jedenastej, a pani Konstancja, która po przełknięciu jakichś nowych, podniecających proszków, czuła się nieco trzeźwiejsza, użyła tego czasu na dokonanie rannej toalety, aby nie przerazić ukochanych "Romusiów" swym rozpaczliwym wyglądem. Trąbka samochodowa dała wreszcie znać o przybyciu oczekiwanych gości. Pani Vera wyjrzała przez okno, nie chcąc zabierać od razu drogiego czasu witaniem się z przybyłymi. Prócz obojga bratanków profesor Ławiński wchodził do ganku. Pani Vera znała go dobrze, gdyż asystował zawsze przy wszystkich operacjach, jakie przed kilku laty przechodziła marszałkowa, gdy obawiano się o charakter, prześladującego ją uporczywie, nowotwora. Weszli we troje do pokoju chorej i drzwi zamknęły się za nimi szczelnie. Po jakimś czasie Teofila wpadła do pokoju pani Alfredowej i załamała z rozpaczą ręce: - Mój Boże! Ja taka jestem oddana naszej pani, nie dojem, nie dośpię, a tylko co pani Romanowa złajała mnie tak, jak gdybym była najgorsza! - Ty nie masz prawa odchodzić od pani ani na jedną chwilę, rozumiesz?! Jak ty śmiesz panią rzucać i wysypiać się, kiedy my tobie powierzyliśmy opiekę nad naszą ciotką?! - i oczy jej aż palą się ze złości, a rękami wymachuje na wszystkie strony. - A to dlatego, proszę pani radczyni, że wczoraj wieczorem przespałam się trochę i powiedziałam, że to "pani Przedborowa została przy chorej". A na to pani Romanowa z gniewem: - Pani Przedborowa nie umie pielęgnować, a ty umiesz i zapamiętaj to sobie, żebyś ani krokiem od chorej nie odchodziła! Więc ja przedstawiam: - A któż pójdzie do krowiarni i kto wyda obrok i zapasy na obiad Anastazji i... - Niech sobie wszystko przepada! - krzyczy pani Romanowa - a ty siedź kołkiem przy pani marszałkowej i basta! - Dobrze, niech przepada, ale gdyby nasza pani wyzdrowiała, to niechże do mnie nie ma żalu, że to ja jej wszystko pomarnowałam! A teraz sługa musi słuchać i ja strasznie panienkę proszę, żeby panienka wzięła klucze od szaf i od spiżarni i wydała Anastazji i obiad wymyśliła, bo panienka lepiej to zrobi jak - pokręciła niechętnie nosem - jak ta elegantka ze Lwowa i jak panna Hermisia. Idę już - i zostawiwszy pęk kluczy na stole, wyszła przyśpieszonym krokiem z pokoju. Ania poszła za nią zabrawszy uprzednio klucze, a pani Vera usiadła w małej jadalni, oczekując na wyniki badania profesora. Wtem drzwi od sypialni marszałkowej otworzyły się nagle i pan Roman ukazał się na progu. Pani Alfredowa porwała się z krzesła, dążąc ku nim spiesznie z pełnym niepokoju pytaniem na ustach, ale nagle stanęła jak wryta. Oczy wykwintnego siostrzeńca pani domu ciskały na nią gniewne i niechętne spojrzenia, a wyraz twarzy był po prostu wrogi. - Dzień dobry panu - wymówiła machinalnie, podając rękę. - Dzień dobry. Po co pani tu przyjechała? Te wizyty obecnie są zupełnie nie na czasie. Ciocia prowadzić z panią rozmów nie może. Sama pani to widzi. Teofila i Hermisia dadzą sobie radę bez obcych osób. Zresztą - doktor zabrania wszelkich odwiedzin, gdyż stan jest groźny. Natychmiast wywieszam na tych drzwiach kartę, zabraniającą wszystkim wstępu. Pani Vera odrzuciła w tył głowę ruchem, w którym oburzenie grało nie mniejszą rolę od zranionej dumy: - Pozwolę sobie przypomnieć panu, że gdy jeździłam z ciotką pana do Frankfurtu i spędzałam z nią najcięższe chwile po operacjach, kiedy nie wiedziano, czy ten nowotwór nie jest przypadkiem rakiem - wówczas nie byłam niepotrzebną "obcą osobą"! Stwierdzam również, że najbliżsi krewni ciotki pana unikali starannie współudziału w tych tragicznych momentach jej życia, w obawie przed możliwością złośliwej infekcji