To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Tak było ostatnio z terminem „Leitplanke” — chodzi o poręcze biegnące wzdłuż dróg i autostrad — nie ma go w tym słowniku w ogóle, nawet w suplemencie. A już jak chodzi o świat komputerów, to czytając „PC Magazine”, w którym umieszczam swe eseje, albo fachowe magazyny techniczne, natykam się nieustannie na terminy zupełnie nowe i dla laika nie do rozgryzienia. Podobnie w polskiej wersji „British Medical Journal”, którą prenumeruję. Męki tłumaczy i redaktorów do pewnego stopnia rozumiem. „Randomizacja” pochodzi od random, co znaczy „losowy, przypadkowy” — i teoretycznie można by to określenie spolszczyć, ale „ulosowienie” brzmiałoby okropnie. „Redundancja” daje się już moim zdaniem zastąpić „nadmiarowością”, chodzi naprawdę o to samo i obcojęzyczny wtręt jest niepotrzebny. Granica pozostaje płynna: jeśli coś można sensownie spolszczyć, należy to zrobić, ale nie powinno się nigdy popadać w przesadę, bo wtedy utrudnia się dostęp do regionalnych publikacji. Trwa przecież straszliwy nacisk wywołany rozwojem sieci internetowych, globalizacja postępuje. Różne języki mają różną odporność w stosunku do innowacji. Szczególnie podatny na innowację wydaje mi się język angielski. Na przykład „lecieć za pomocą automatycznego pilota” to jest ,fly by wire”, czyli dosłownie „lecieć drutem”. Tłumaczenie dosłowne brzmi dla naszego ucha strasznie prymitywnie, ale im to w zupełności wystarcza. I podobnych zwrotów jest w angielszczyźnie bardzo wiele. Najlepiej byłoby nie tyle na siłę wymyślać słowa in abstracto, ile stwarzać pewne konteksty, żeby się przekonać, jak dany neologizm czy nowotwór siedzi w polszczyźnie. Trzeba ostrożnie sprawdzać, czy on nas nie drażni i nie wywołuje efektu humorystycznego. W jednym z moich opowiadań mówi się — naturalnie, rozmyślnie — o jakimś człowieku: „ten klęczyciel nosaty”, co ma po prostu znaczyć, że facet jest na klęczkach i ma duży nos. Oczywiście, zwyczajnie tak powiedzieć nie można, ale artykulacja fabularnej prozy na to zezwala. Kołakowski w swym filozoficznym dyskursie chętnie się wspina na językowe koturny, z lubością używa słowa „tedy”, stwarza też wielkie konstrukcje, przypominające trochę mosty łukowe albo nawet zwodzone. Zdaniami równie długimi posługiwał się w swojej niemczyźnie sam Tomasz Mann, amerykańscy krytycy irytowali go, mówiąc, że używa pompatycznie ciężkiej mowy. To jest zreszfą charakterystyczne nie tyle nawet dla literatów, ile dla filozofów niemieckich. Są tu przypadki skrajne, jak Heidegger, którego tłumaczenie ma charakter wyższej akrobacji językowej i właściwie powinno się go poznawać w oryginale, choć przyjemność z tego niewielka. Bardzo za to lubię czytać Schopenhauera, bo jego pokryta patyną niemczyzna charakteryzuje się wyjątkowo pięknym stylem. Warstwie językowej wypowiedzi poświęca się u nas zbyt mało uwagi. Jest na przykład taka konstrukcja, charakterystyczna dla polszczyzny i w ogóle języków słowiańskich: mówi się „piję kawę”, ale — „nie piję kawy”. Otóż, im odleglejsze jest orzeczenie od podmiotu, tym słabiej widać przyczynę, dla której biernik zmienia się w dopełniacz. Zapominanie o tym dosyć mnie razi, a przykłady mógłbym wskazać choćby w tekstach filozofów, którzy powinni dbać o to, by w ich polszczyźnie nie czuło się żadnych wybojów. Dowiadujemy się równocześnie nie bez zgrozy, jak słabo rodacy znają swój język — nie rozumieją wypowiedzi polityków ani komunikatów meteorologicznych. Mój przyjaciel, profesor Błoński, pochodzi z rodziny niemal dwujęzycznej, francusko— polskiej, Francuzi biorą go za Belga — ucho ich odczuwa bowiem jakąś mikroskopijną różnicę, ale jego francuszczyzna jest nadzwyczaj biegła. Kiedy jednak oprowadzał jakąś francuską wycieczkę po Wawelu, w zbrojowni stracił język, nie znał bowiem całej tej nomenklatury odnoszącej się do pancerzy i przyłbic. Ogromna liczba wyrazów pojawia się wraz z pewną epoką cywilizacyjną, a potem odchodzi w niebyt. Są też liczne nazwy w dziedzinie botaniki i zoologii — motyle, arachnologia, czyli nauka o pająkach, i tak dalej — które tylko dla fachowca są dobrymi spolszczeniami terminów łacińskich. Ja, który się tak miotam po wszystkich po trosze sektorach wiedzy, od czasu do czasu natykam się na wyrażenie całkowicie dla mnie niezrozumiałe. Wpadła mi kiedyś w ręce praca prof. Fijałkowskiego o ewolucji gatunków sympatrycznych