To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Mając na karku wojnę jedną, nie życzyli sobie drugiej. Z tej to przyczyny wstrzymywali się od wszelkich demonstracyj, mogących mieć wyraźny lub ukryty pozór przygotowań wojennych i ostrożności szczegółowych, odkładając tę rzecz do ostatka. Wojska atoli tureckie gromadziły się powoli w Bośni, w Starej Serbii, w okolicach Niszu, ściągały się bez hałasu, maskując się spokojem, jaki utrzymywano w prowincjach, bezpośrednio do granic państwa niemieckiego przylegających. W celu to zapewne tym lepszego zamaskowania przygotowań tych, władze wyższe tureckie nakazały władzom niższym mieć na oku raję i ścigać włóczęgów obcych. Obcy włóczęgowie byli szczególnie niebezpieczni, mogli bowiem być wysłanymi w celach zbadania stanu sił zbrojnych tureckich, tej tajemnicy, która dla stron, gotujących się do wojny, stanowi punkt najdrażliwszy. Jedna dobra wiadomość wyrównywa niekiedy wygranie bitwy. Władze przeto tureckie miały rację jak najzupełniejszą, zwracając baczenie na przybyszów z lewego brzegu Dunaju, na którym ściąganie się wojsk świadczyło o istnieniu zaczepno-odpornego przymierza, zawartego pomiędzy Józefem II a Katarzyną II. Nie dziw więc, iż pasza belgradzki pośpieszył z rychłą kajmakanowi jagodyńskiemu odpowiedzią. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY WIDZENIA STAREJ MAJKI „Kiedy zaraza Litwę ma uderzyć, jej przyjście wieszcza odgadnie źrenica” – powiada poeta, odnosząc i wojnę do kategorii tych samych plag, jaką zaraza jest. I wojnę może wieszcza odgadnąć źrenica, tym nawet łatwiej, że jak twierdzą podania gminne, nie przychodzi ona nigdy, nie poprzedziwszy się znakami na niebie i na ziemi. Na niebie pojawiają się komety rózgami ognistymi straszące, sypią się gwiazdy, pożogi zapowiadające; na ziemi psy wyją, puszczyki jęczą, stada kruków przeciągają nad miejscami pobojowisk przyszłych. Tak pono bywało dawniej. Obecnie to się zmieniło. Cywilizacja, zerwawszy tajemniczy związek pomiędzy światem cielesnym a światem duchów, spędzić potrafiła prorocze światła z nieba i milczenie nakazała psom, puszczykom i krukom. Dawniej jeszcze i umarli mieszali się do spraw ziemskich: cywilizacja i tych w grobach zamknęła. Ale nie tak bywało dawniej. Dawniej... Dosyć jednak!... Spostrzegam, iż rozpoczynam – rozprawę, traktat o prognostykach, a odstępuję od materii powieściowej. Traktat więc urywam, a do powieści wracam. Doprowadziliśmy ją do przedednia wojny – do tej właśnie chwili, w której pokazać się były powinny: komety z rózgami, gwiazdy spadające, psy wyjące, puszczyki wrzeszczące i kruki, za żerem się kręcące. Poszukiwałem śladów tych fenomenów po kronikach i historiach: rozpytywałem o nie na miejscu; starałem się ułowić podania jakieś: – poszukiwania moje, rozpytywania i starania były nadaremne. Nie poszczęściło się mi pod względem tym. Nie wiadomo, czy jagodynianie przeczuwali co i czy im wróżby jakie zapowiadały bliskość początku nowej dla Serbii ery. Z wyjątkiem owej postaci tajemniczej, co przez kilka wieczorów straszyła diewojki i dzieci, nic nie zaszło takiego, co by do rodzaju nadprzyrodzonych zaliczyć się dało zjawisk. Jest to bowiem rzeczą zwyczajną, a raczej jest to właściwością tureckiego bytu: gdzie się osiedlają Turcy, tam przebywają i puszczyki. We wioskach najmniejszych i w miastach największych towarzyszą one wyznawcom proroka jak cień, co za ciałem chodzi. Byle tylko Turcy gdzie zamieszkali, natychmiast głos tych ptaków złej wróżby rozlega się w powietrzu, mieszając się ze śpiewaniem słowików, skrzeczeniem żab, biciem przepiórek, pianiem kogutów i głosami wszystkimi innymi, biorącymi udział w owym hymnie chóralnym, którym natura brzmi na cześć Stwórcy wszechświata. Nie przyczynia się on wielce do harmonii hymnu, ale za to służy jako dowód owego pustkowia – owej próżni, o której w poprzednim wspomniałem rozdziale – która tureckie cechuje panowanie. Wiadomo bowiem, ze puszczyki lubią pustki. Śpiewanie przeto puszczyka nie zapowiadało nic – nie wróżyło jeszcze klęski innej nad tę ciągłą, którą stanowiło jarzmo obce, a do której się jagodynianie byli już przyzwyczaili po trosze. Woleliby, ażeby nie istniała ona, lecz umieli się do niej stosować jakoś, trzymając się tej praktycznej reguły: „gdzie nie można przeskoczyć, tam trzeba podleźć”