To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Tablice obijały mu się o nogi. Zszedł na dół, do sali konferencyjnej na parterze, w której znajdowała się szafa na pomoce audiowizualne. Osoby prowadzące pokazy mogły tam przechować zgromadzone materiały do czasu swojego wy- stąpienia. Miał zamiar właśnie tak zrobić. Minął recepcję, gdzie czarny strażnik oglądając mecz basebal- lowy, skinął mu głową na powitanie, a potem udał się dalej, w głąb budynku. Sanders szedł cicho, gruby dywan tłumił odgłos jego 383 kroków. W korytarzu było ciemno, ale z sali konferencyjnej dochodziło światło. Widział jego blask padający zza rogu. Gdy zbliżył się jeszcze bardziej, usłyszał, jak Meredith Johnson mówi: — A co wtedy? Odpowiedział jej niewyraźny, męski głos. Sanders zatrzymał się. Stał w ciemnym korytarzu i słuchał. Z tej części korytarza nie widział wnętrza pomieszczenia. Przez chwilę panowała tam cisza, a potem Meredith odezwała się znowu: — No dobrze, a więc co Mark powie na temat projektu? — Tak, potwierdzi — oznajmił mężczyzna. — W porządku. W takim razie co z... Sanders nie dosłyszał końca zdania. Wolno przesunął się do przodu, stąpając cicho po dywanie i wreszcie wyjrzał zza rogu. W dalszym ciągu nie widział wnętrza sali konferencyjnej, ale na korytarzu znajdowała się, przypominająca śmigło, wielka, chromo- wana rzeźba. W odbiciu na jej wypolerowanej powierzchni zobaczył Meredith spacerującą po sali. Jej rozmówcą był Blackburn. — A co będzie, jeżeli Sanders z tym nie wystąpi? — zapytała Meredith. — Zrobi tak — odparł Blackburn. — Jesteś pewien, że on nie... że to... — Ponownie reszta słów była zbyt niewyraźna. — Nie... nie ma pojęcia... Sanders wstrzymał oddech. Meredith chodziła i jej odbicie przesuwało się również, wyginając i dziwacznie zmieniając. — A więc kiedy tak zrobi.... Powiem, że to jest... to... co miałeś na myśli? — Dokładnie tak — potwierdził Blackburn. — A jeżeli on... Blackburn położył jej dłoń na ramieniu. — Tak, musisz... — A więc... chcesz, żebym... Blackburn powiedział coś cicho i Sanders dosłyszał jedynie: — ...to musi go zniszczyć. — Oczywiście, że mogę tak... 384 — ...Postaraj się... Liczę na ciebie... Rozległ się ostry sygnał telefonu. Meredith i Blackburn jedno- cześnie sięgnęli do kieszeni. Meredith powiedziała coś i oboje ruszyli w stronę wyjścia. W kierunku Sandersa. Ogarnięty paniką rozejrzał się wokoło. Zauważył po prawej stronie drzwi do męskiej toalety. Wślizgnął się do środka w chwili, gdy Meredith z Blackburnem wychodzili z sali konferencyjnej. — Nie martw się tym, Meredith — oznajmił Blackburn. — Wszystko pójdzie dobrze. — Nie martwię się — odparła. — Powinnaś zachowywać się spokojnie i beznamiętnie — ciąg- nął Blackburn. — W końcu wszyscy wiedzą, że nie masz powodu do urazy, a fakty przemawiają na twoją korzyść. Jest w ewidentny sposób niekompetentny. — W dalszym ciągu nie może wejść do bazy danych? — Tak. Ma zablokowany dostęp do systemu. — I nie ma możliwości dotarcia do systemu Conley-White? Blackburn roześmiał się. — Najmniejszej, Meredith. Ich głosy stawały się coraz cichsze, oddalały się coraz bardziej w głąb korytarza. Sanders wytężał słuch i wreszcie dobiegło go trzaśniecie zamykanych drzwi. Wyszedł z toalety na korytarz. Było pusto. Patrzył nieruchomym wzrokiem w stronę wyjścia. W kieszeni zadzwonił mu telefon. Dźwięk był tak ostry, że Sanders drgnął gwałtownie. Włączył aparat. — Tu Sanders. — Posłuchaj — oznajmiła Luiza Fernandez. — Przesłałam projekt umowy Blackburnowi, ale zwrócił mi go z paroma dodat- kowymi punktami, których nie jestem całkowicie pewna. Sądzę, że powinniśmy się spotkać, aby je przedyskutować. — Za godzinę — odparł Sanders. — A dlaczego nie od razu? — Muszę najpierw coś zrobić — wyjaśnił. — Ach, Tom — Maks Dorfman otworzył drzwi swojego hotelo- wego pokoju i natychmiast odjechał z powrotem w stronę telewizora. — Wreszcie postanowiłeś przyjść. — Słyszałeś? — O czym? — powiedział Dorfman. — Jestem starym człowie- kiem. Nikt się już mną nie przejmuje. Zostałem odtrącony. Przez wszystkich — nie wyłączając ciebie. Zgasił telewizor i uśmiechnął się. — Co takiego słyszałeś? — zapytał Sanders. — Och, kilka rzeczy. Plotki, luźne rozmowy. Dlaczego nie opowiesz mi o tym sam? — Mam kłopoty, Maks. — Oczywiście, że masz — parsknął Dorfman. — I to od tygodnia. Dopiero teraz zauważyłeś? — Oni usiłują mnie wrobić. — Jacy oni? — Blackburn i Meredith. — Bzdura. — Mówię prawdę. — Uważasz, że Blackburn byłby w stanie cię wrobić? Philip Blackburn jest durniem bez charakteru. Nie ma żadnych zasad ani, prawie, rozumu. Już wiele lat temu radziłem Garvinowi, żeby go wylał. Blackburna nie stać na jedną choćby własną myśl. — W takim razie Meredith. 386 — Ach, Meredith. Tak. Cóż za piękność. I jakie cudowne piersi. — Maks, proszę cię. — Kiedyś sam tak myślałeś. — Dawno temu — zaprotestował Sanders. Dorfman uśmiechnął się. — Czasy się zmieniły? — zapytał z wyraźną ironią. — Co to ma znaczyć? — Wyglądasz blado, Tom. — Nie jestem w stanie niczego pojąć. Boję się. — Och, boisz się! Wielki mężczyzna, taki jak ty, boi się tej pięknej kobiety o cudownych piersiach. — Maks... — Oczywiście, masz prawo się bać. Zrobiła ci tyle straszliwych rzeczy. Oszukała cię, manipulowała tobą, ubliżyła ci, prawda? — Tak — przyznał Sanders. — Stałeś się ofiarą jej i Garvina. — Tak. — To dlaczego wspominałeś mi o kwiecie, hmmm? Sanders zmarszczył brwi. Przez chwilę nie wiedział o czym Dorfman mówi. Staruszek był zawsze taki pokrętny i lubił to... — Kwiat! — powtórzył z irytacją Dorfman, stukając palcami w poręcz fotela inwalidzkiego. — Witraż w twoim mieszkaniu. Rozmawialiśmy o nim przed paroma dniami. Nie mów mi, że zapomniałeś? Prawdę mówiąc, chyba tak. I nagle Sanders przypomniał sobie witraż z kwiatem, wspomnienie, które nie proszone pojawiło się przed kilkoma dniami w jego myślach. — Masz rację, zapomniałem. — Zapomniałeś — stwierdził sarkastycznie Dorfman. — Są- dzisz, że w to uwierzę? — Maks, naprawdę..