To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Na szczęście Abdulla miał olej w głowie. Inaczej nie wiem, ,co bym zrobił. Trzymała mnie wówczas w ręku. Trzymała mnie jak zmora straszliwa i słodka. Wkrótce się to zmieniło. Obudziłem się. Znalazłem się obok zwierzęcia złego jak dziki kot. Pan nie wie, przez co ja przeszedłem. Jej ojciec chciał mnie zabić — i ona go o mało co nie zabiła. Nie wiem, co było okropniejsze. Jestem pewien, że nie cofnęłaby się przed niczym, aby swoją własność obronić. I kiedy pomyślę, że to ja, ja, Willems… Nienawidzę jej. Jutro może będzie chciała mnie zabić. Skąd mam wiedzieć, co w niej jest? Może teraz z kolei mnie zechce zabić! Umilkł rozdygotany i dodał z lękiem: — Ja nie .chcę tu umrzeć. — Ach tak? — rzekł Lingard w zamyśleniu. Willems zwrócił się do Aisah i wskazał na nią kościstym palcem: — Niech pan na nią spojrzy. Zawsze jest przy mnie. Zawsze tuż przy mnie. Zawsze mnie śledzi, śledzi… czegoś wypatruje. Niech pan spojrzy na jej oczy. Jakie wielkie! Jak one patrzą! Nie uwierzyłby pan, że umie je zamknąć jak wszyscy ludzie. Chyba nigdy ich nie zamyka. Zasypiam, jeśli mi się uda, pod ich spojrzeniem, a kiedy się budzę, utkwione są we mnie nieruchomo niby oczy trupa. Póki leżę cicho, one się nie ruszają. Słowo daję, nie drgną, póki ja się nie ruszę, a wówczas nie opuszczają mnie jak para szpiegów. Siedzą mnie; kiedy się zatrzymam, czekają cierpliwe i błyszczące na chwilę mej nieuwagi, czekają, jakby chciały coś popełnić. Popełnić coś okropnego. Niech pan spojrzy na jej oczy! Nic z nich wyczytać nie można. Są wielkie, groźne — i puste. Oczy przeklętej dzikuski, pół Arabki, pół Malajki. Dręczą mnie! Niech pan mię stąd zabierze. Przysięgam panu, że tego nie wytrzymam. Jestem biały! Jestem biały! Krzyczał ku posępnemu niebu obwieszczając rozpaczliwie pod gęstniejącymi chmurami o swym nieskalanym, wyższym pochodzeniu. Krzyczał z podniesioną głową, wywijał obłędnie rękoma, wychudły, obszarpany, oszpecony — jak wariat szalejący z jakiejś niewiadomej przyczyny, stwór niedorzeczny, wstrętny, żałosny i śmieszny. Lingard, który patrzył w ziemię pogrążony w zadumie, rzucił mu spod brwi szybkie spojrzenie. Aisah stała ze splecionymi dłońmi. Na przeciwległym końcu dziedzińca stara Malajka — niewyraźna, zgrzybiała zjawa — dźwignęła się bezszelestnie, aby zobaczyć, co się dzieje, po czym opadła ukradkiem na ziemię i przycupnęła nad małą kupką żaru. Głos Willemsa rozlegał się po dziedzińcu potężniejąc z każdym słowem i nagle umilkł, niby woda, która przestała się lać z przewróconego naczynia, W tej samej chwili grzmot, rzekłbyś, podchwycił słowa Willemsa i zawarczał głucho od strony wzgórz w głębi lądu. Warkot rósł wśród niewyraźnych pomruków, potężniał do ryku; zbliżył się pędząc w dół rzeki, przebiegł tuż w ogłuszającym łoskocie i osłabł natychmiast zamierając wśród monotonnych, tępych ech między niezliczonymi zakrętami niższego biegu Pantai. Nad wielkim lasem, nad mnogim ludem nieruchomych drzew — nad całym tym żywym ludem olbrzymim, niemym, zastygłym w bezruchu — zawisło milczenie, które nadbiegło w ślad za przelotnym hukiem, milczenie tak głębokie i głuche, jakby od prawieków nic go nie zamąciło. Po jakimś czasie skroś tego milczenia dosięgnął uszu Lingarda głos bieżącej rzeki, słaby, dyskretny i smutny, jak uporczywe, łagodne głosy, które wśród .ciszy marzeń mówią nam o przeszłości. Lingard czul w sercu pustkę. Miał wrażenie, że pierś mu wypełnia wielka mroczna przestrzeń, a jego myśli błądzą samotnie w tym mroku, nie mogąc uciec, nie mogąc odpocząć, nie mogąc rozwiać się ani zniknąć i uwolnić się od straszliwego ucisku. Słowa, czyny, gniew, przebaczenie, wszystko wydało mu się jednakowo niepotrzebne i daremne, wydało mu się bezskuteczne, niegodne fizycznych lub umysłowych wysiłków. Dlaczegóżby nie miał tak stać po wieki wieków w zupełnej bezczynności? Zdawało mu się, że jakiś ciężki łańcuch więzi go w miejscu. Dość tego! Odstąpił od Willemsa i Aisah stojących obok siebie i spojrzał na nich. Odstąpił tylko o jakie trzy kroki, ale przez chwilę miał wrażenie, że gdyby uczynił jeszcze jeden krok, znalazłby się na zawsze poza obrębem ich głosu. Wydało mu się, że stoją znacznie dalej, niż stali naprawdę, że są nieco mniejsi niż w rzeczywistości; zarysy ich występowały z niezmierną precyzją, jak u posągów wyrzezanych bardzo dokładnie i wykończonych z artyzmem. Lingard opanował się. Wróciło mu silne poczucie własnej indywidualności. Doznał wrażenia, że przygląda się tym dwojgu z wielkiej, niedostępnej wyżyny. Rzekł powoli: — Byłeś opętany przez diabła. — Tak — odpowiedział posępnie Willems spoglądając na Aisah. — Ładny ten diabeł, co? — Słyszałem już historie tego rodzaju — rzekł Lin,—gard pogardliwie i urwał; po chwili ciągnął dalej spokojnie: — Nie żałuję niczego. Zabrałem cię z brzegu jak zagłodzonego kociaka — Bóg świadkiem. Nie żałuję niczego: żadnego ze swych postępków. Szpiegował mnie i Abdulla, i dwudziestu innych, pewno i Hudig. Mieli w tym swój interes. Ale żebyś ty… Pieniądze należą do tego, który je znajdzie i dość jest silny, aby je zatrzymać — ale ta sprawa to było co innego. To była część mego życia… Stary wariat ze mnie. Miał słuszność. Tchnienie słów, które wymawiał, podsycało w jego piersi iskrę boskiego szaleństwa sprawiając, że ten uparty awanturnik o ciężkiej pięści wybijał się ponad tłum — tłum plugawy, wesoły, hałaśliwy, pozbawiony skrupułów — tłum ludzi tak do niego podobnych. Willems rzekł z pośpiechem: — To nie moja wina. Zło było nie we mnie, kapitanie Lingard