To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

- Nie - odpowiedział. Wyminąłem go, przyciągany do stolika tak, jakby Babka wy- twarzała pole magnetyczne. Hanjen ruszył za mną i przystanął, wpatrzony w pusty blat stołu. - Spóźniłem się na kolację - zmartwił się. Babka potrząsnęła głową z uśmiechem. Dzieci, które zabrały półmisek, na jej milczące wezwanie zjawiły się zaraz w drzwiach za naszymi plecami, jak wyczarowane z powietrza. Wniosły potra- wę i postawiły na stole tak ostrożnie, że płomień lampki ledwie się zachwiał. Hanjen także się uśmiechnął i lekko się skłonił w stro- nę dzieci i Babki, zanim wreszcie usiadł, krzyżując nogi po turec- ku. Zaczął jeść bez używania łyżki. Popatrzył na mnie i przerwał, przełykając pospiesznie, bo zdał sobie sprawę, że z człowiekiem nie może się porozumiewać, jednocześnie jedząc. - Wybacz - wymamrotał. - To był długi spacer. Jestem bar- dzo głodny. - Przyszedłeś tu na piechotę ze Świ... z miasta? - zapytałem, a kiedy skinął głową na potwierdzenie, dodałem: - Dlaczego? Nabrał jedzenia w usta. - Z szacunku - odparł, jakby to było oczywiste. - Do czego? - naciskałem zirytowany. - Do siebie - mruknął, przeżuwając. - Do swojego ciała, Da- ru, swojej wiary. Potrząsnąłem tylko głową. - Taka jest Droga. - W jego głosie zaczęły już pobrzmiewać tony zniecierpliwienia, zobaczyłem, że zerka w stronę Babki, jak- by go napomniała, a zaraz potem przełyka tę irytację jak jedzo- ne właśnie warzywa. - Ciało i umysł należy na równi szanować, inaczej osoba nie osiągnie prawdziwej jedności. To oyasin mnie tego uczy. - Oyasin? - powtórzyłem. Tak przedtem nazwał ją Wauno. - To znaczy „przewodnik". Jest naszą przewodniczką na Dro- dze i strażniczką naszej wiary i tradycji. Popatrzyłem na Babkę,Taka definicja pasowała do wyjaśnień Wauno, nie wiedziałem tylko, skąd ten ton głębokiego szacunku w jego głosie. - Chcesz powiedzieć „przywódca religijny"? - Nie „przywódca" w takim sensie, w jakim używają tego słowa ludzie. „Przewodnik" jest znacznie bliższe prawdziwego znaczenia. Ke jest wszędzie - to życiowa siła Wszechduszy, coś, co mógłbyś nazwać „dobrem w nas". Ale jest tylko jedna Droga, którą każdy z nas musi znaleźć samodzielnie... - Popatrzył na Babkę tak, jakby potrzebował jej wsparcia. -Trudno to wyjaśnić słowami. - Droga, o której da się opowiedzieć, to nie jest wieczysta Droga - oznajmiła Babka. Przypomniałem sobie, w jaki sposób członkowie Wspólnoty dzielą się imionami - tymi mówionymi i ty- mi prawdziwymi. Hanjen westchnął. - Większość z nas już nie wierzy w istnienie ke. To właśnie jedna z przyczyn, dla których zdecydowałem się szukać Drogi pod przewodnictwem oyasin. Usiadłem po turecku w połowie drogi między nimi. Przyglą- dałem się, jak Hanjen zajada. - Jadłem kiedyś coś takiego. Dawno temu. Podniósł wzrok, najpierw na Babkę, potem na mnie. - Naprawdę? - zapytał. - Gdzie? - Wydaje mi się, że tak gotowała moja matka. Przerwał jedzenie. - Mieszkałeś tu jako dziecko? Potrząsnąłem przecząco głową. - Na Ardattee. W Starym Mieście... w miejscu, gdzie Federa- cja wyrzuca śmieci. Ale on nadal wpatrywał się we mnie, jakby nie bardzo rozu- miał, o czym mówię - wypadł z toku moich myśli, bo nie miał żad- nego punktu zaczepienia. - To taki punkt przesiedleńczy. Wylądowała tam garstka Hy- dran, których przedtem wyrzucono z ich własnych planet. Ale te- raz jest tam najwięcej ludzi... Tych, którzy nie pasują do keiretsu takich jak Tau. Zamrugał oczyma. - Gdzie jest teraz twoja matka? - Nie żyje. Od dawna. - Potrząsnąłem głową. - Tyle tylko wiem. - A twój ojciec? Czy był... człowiekiem? -Wyglądał jak ktoś, kogo prowadzą w obcym miejscu z zawiązanymi oczyma. Wresz- cie zaczynało do niego docierać, jak mogę się czuć. Wzruszyłem ramionami. - O nim nic nie wiem. - Zwykle gdy tylko o tym pomyślałem, przypominałem sobie słowa korb sprzed dwóch dni: matka była dziwką, a ojciec gwałcicielem. Tylko w ten sposób mogłem nadać sens swojemu istnieniu. Starałem się raczej o tym nie myśleć. - Zjawiłeś się tu dziś nie przypadkiem, prawda? Sprawiał wrażenie zdezorientowanego, jakby i bez ciągłych zmian tematu z trudem nadążał za tym, co mówię. W końcu po- wiedział: - Kiedy ostatnio widziałem się z oyasin, pokazałem jej na- sze... spotkanie. Uświadomiła mi, że nie dostrzegałem niektórych rzeczy. Czuła, że jeśli spotkamy się znowu, bez reszty Rady, może się lepiej zrozumiemy. - To nie takie trudne - odparłem. Spuścił wzrok. - Rada niegdyś miała na względzie jedynie dobro własnego ludu. Ale teraz zbyt wielu z nas wykazuje pewne ograniczenia. Czasem członkowie Rady wykazują zbyt wiele egoizmu, a zawsze brak im właściwego spojrzenia na sprawy. Wszyscy chcemy, żeby nasza społeczność stała się bardziej otwarta wobec ludzi, ponieważ wierzymy, że w obecnych okolicznościach tylko w ten sposób mo- żemy się rozwijać... - Całując tyłek Tau. Źrenice zwęziły mu się gwałtownie, ale już po chwili znów się rozszerzyły. - Czy tak to odbierasz? - zapytał, a potem dodał wyjaśniają- co: - Myślę, że trzeba nauczyć się żyć z tymi, którzy przybyli, aby dzielić z nami nasz świat - na ich warunkach - bo sprawy mają się tak, a nie inaczej. Zaprzeczanie temu, co oczywiste, jest wbrew Drodze, to tylko zmarnowany wysiłek. Energię naszego gniewu musimy skierować ku pożytecznym celom, inaczej nas zniszczy. Już i tak zbyt wielu z nas zniszczyła. - Spuścił wzrok. - Droga mówi: jeśli życie daje ci same cytryny, zrób z nich cy- trynadę? - zapytałem z półuśmieszkiem. - Słucham? - Potrząsnął bezradnie głową. - „Cytryny"? Czy to znaczy „ludzie"? - To taki owoc. Kwaśny. Trzeba go odpowiednio przygotować. Tym razem on odpowiedział mi półuśmiechem. - A więc Rada chce, żeby wszystko zostało po staremu - mó- wiłem, próbując poukładać sobie wszystko w myślach. -Wierzą, że to jedyny sposób, żeby uzyskać coś więcej od Tau. Potwierdził skinieniem głowy. - Albo przynajmniej żeby już więcej nie tracić. Wykazują się bardzo konserwatywną postawą. - Czy i ty w to wierzysz? - zapytałem znowu