To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Daliśmy wyraz oburzeniu z powodu tej rozmyślnej próby oporu, ale nikt z nas nie potrafił zdobyć się na prawdziwy gniew. - W porządku - zgodził się Louren. - Zwijamy obóz jutro rano! To oświadczenie spowodowało natychmiastową poprawę stosunków na linii pracodawca-pracownicy. Dostrzegłem nawet uśmiechy na czarnych twarzach, a od ogniska kucharza wręcz dobiegł nas śmiech. - Nie wiem, co macie zamiar robić po południu. - Louren zapalił cygaro. - Zauważyłem tropy słoni podczas rekonesansu. Zabieram samochód i nosicieli broni. Nie przejmujcie się, jeśli nie wrócę na noc, być może podążymy śladem słoni. Sally uniosła głowę; przez moment myślałem, że znów zamierza rozpocząć swoją kampanię przeciw krwawym rozrywkom, ale zmarszczyła jedynie brwi i zajęła się szynką. Obserwowałem land rovera oddalającego się wzdłuż urwiska, po czym zaproponowałem: - Zamierzam znaleźć ścieżkę na szczyt. Pójdziesz ze mną? - Wyłącz mnie z tego, Ben - odpowiedziała. - Zajmę się rysowaniem. Ukrywając rozczarowanie, odszedłem ku podstawie skał i na przestrzeni pół mili odnalazłem ślady zwierzyny wiodące w kierunku jednego z zasłoniętych gąszczem żlebów. Podejście było strome; wdrapywałem się mozolnie, wystawiony na słońce i okruchy skał spadające mi na głowę. Minęła godzina, nim dobrnąłem do szczytu, podrapany przez cierniste poszycie i solidnie spocony. Znalazłem dogodny punkt obserwacyjny na krawędzi urwiska, pod rozległym cieniem gigantycznego drzewa i przede wszystkim przyjrzałem się okolicy przez lornetkę, poszukując śladów ruin. Ciernisty busz pode mną był skąpo porośnięty trawą. Można było z całkowitą pewnością stwierdzić, że nie kryje żadnych śladów siedzib ludzkich. Nie powinienem był oczekiwać niczego więcej, ale kolejne rozczarowanie pogłębiło uczucie klęski. Skierowałem szkła lornetki w stronę obozu. Jeden z Bantu ścinał drzewo na opał i przez chwilę znajdowałem przyjemność w obserwowaniu uderzeń siekiery i w odgłosie padającego drzewa. Rozglądałem się dalej i wkrótce wyłowiłem wzrokiem różową bluzkę Sally na skraju zagajnika. Z pewnością porzuciła już nadzieję na wielkie odkrycie i (wrażliwa dziewczyna!) szukała innej satysfakcji, jakiej mogłaby dostarczyć jej ekspedycja. Przyglądałem się jej długo i zastanawiałem się, jak postępować, by stała się moją. Spędziłem z nią noc, ale nie byłem aż tak naiwny, by sądzić, że jej oddanie dowodziło żarliwej i nieśmiertelnej namiętności tej doświadczonej, inteligentnej, wykształconej i nowoczesnej panny. Była dla mnie aniołem, ale wiedziałem doskonale, że moja Sally grywała już w te klocki z innymi mężczyznami, zanim doktor Ben z roziskrzonym wzrokiem zabłądził do jej łóżka. Miałem prawo uważać, że kierował nią wówczas szacunek dla mojego umysłu, nie zaś pociąg do mego ciała. Być może w grę wchodziła również nieco chorobliwa ciekawość. Jedyne, co mogłem zrobić, to w dalszym ciągu starać się, by szacunek i litość przekształciły się w coś głębszego i trwalszego. Kiedy siedziałem na swym wyniosłym tronie, ogarnęło mnie łagodne wrażenie spokoju; zrozumiałem, że wyprawa warta jest poniesionego trudu i że żal mi będzie opuszczać Wzgórza Krwi, ich piękno i tajemnicę. Wyobraziłem sobie Sally i siebie samych na tym pustkowiu; tu mógłbym nauczyć ją prawdziwej miłości. Nagły ruch, jaki zarejestrowałem kącikiem oka, sprawił, że powoli odwróciłem głowę. Sześć stóp od miejsca, gdzie siedziałem, koliber marko wysysał nektar z kwiatu dzikiego aloesu; zielona główka połyskiwała, gdy zanurzał długi dziób w czerwonym kwiecie. Obserwowałem go z przyjemnością, a kiedy odleciał trzepocząc maleńkimi skrzydełkami, poczułem się tak, jakbym coś przegapił. Uczucie to nasiliło się, nie dając mi spokoju. Odnosiłem wrażenie, że gdzieś blisko mnie kryje się jakaś wiadomość, której nie potrafię odczytać. Pozwoliłem myślom krążyć, wyobrażając sobie, że to „coś” czai się na obrzeżach mojej świadomości. Jeszcze sekunda i wiedziałbym, o co chodzi. W gorącej i dusznej ciszy popołudnia głucho odbił się podwójny grzmot strzału karabinowego, rozpraszając moje skupienie. Nasłuchiwałem uważnie. Dźwięk rozległ się znowu i jeszcze raz. Louren dopadł słoni! W szkłach lornetki ujrzałem Sally. Na dźwięk strzałów znieruchomiała przy sztalugach, wpatrzona w busz. Ja, wciąż ogarnięty niepokojącym przeczuciem, rozpocząłem marsz w dół urwiska. Nie mogłem otrząsnąć się z potęgującego się nastroju. Coś tu jest dziwnego i niewytłumaczalnego - myślałem. „Ty i ja jesteśmy uprzywilejowani, przyjacielu - powiedział mi kiedyś Timothy Mageba. - Jesteśmy napiętnowani przez duchy, mamy oczy, które widzą to, co niewidzialne, i uszy, które słyszą ciszę”. W ocienionym żlebie panował chłód, ale mimo to moja koszula była wilgotna od potu