To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Hollis wzruszył ramionami. - Zawsze uważałam, że komunizm jest tutaj jakimś historycznym nieporozumieniem - ciągnęła dalej. - Nie dotrwa swoich setnych urodzin. - Boję się pomyśleć, co ci ludzie wymyślą w następnej kolejno- ści - odparł oschle. - Rzeczywiście jesteś taki twardogłowy, czy chcesz mi po prostu dać w kość? - Ani jedno, ani drugie. Po prostu przetwarzam informacje. To właśnie kazano mi tutaj robić. - Czasami mam wrażenie, że jestem jedyną osobą w całej ambasadzie, która próbuje odnaleźć w tym kraju coś dobrego, jakąś nadzieję. To wieczne przebywanie wśród cyników, jastrzębi, śliskich dyplomatów i paranoików wpływa na mnie ba"rdzo deprymująco. - Och, wiem o tym. Słuchaj, jeśli mamy zostać przyjaciółmi, przestańmy lepiej mówić o polityce. - W porządku. Ponownie pogrążyli się w milczeniu. Niebo z powrotem zasnuło się chmurami i o przednią szybę zaczęły bębnić krople deszczu. W powie- trzu wisiało coś przytłaczającego, coś szarego, coś, co spowijało umysł, serce i duszę. - Tutaj, na równinie - powiedziała Lisa - wydaje mi się, że zaczynam rozumieć legendarną słowiańską melancholię. 109 - Zgadza się. Ale powinnaś także zobaczyć nie kończące się łany słoneczników w lecie. Ten widok zapiera dech w piersi. Spojrzała na niego. - Rzeczywiście? - Przyszło jej na myśl, że na krótką chwilę Sam Hollis odsłonił się bardziej, niż zamierzał. - Musisz mi je pokazać w lecie. - Dobrze. - Żałuję, że nie mam aparatu. - Zatrzymam się przy następnym sklepie fotograficznym. - W porządku. - Spojrzała na zegarek. - Czy chcesz zdążyć do kostnicy na czas? - Jeśli będzie zamknięta, ktoś ją dla nas otworzy - powiedział Hollis, skręcając nagle w bok. Żiguli zjechał na polną drogę, zarzucając tyłem i wzbijając w powietrze obłok kurzu. - Co się stało? - Nic. Hollis objechał jeden z niewielkich stromych pagórków, które urozmaicały równinę, ciągnącą się na zachód od Moskwy. Zatrzymał żiguli w miejscu, w którym nie było go widać z szosy. Sięgnął do tyłu, otworzył leżącą na tylnym siedzeniu teczkę, wyjął z niej lornetkę i wysiadł z samochodu. Lisa wysiadła także i wspięli się razem na szczyt porośniętego trawą wzgórza. Hollis przykucnął i pociągnął ją w dół. Przyjrzał się przez lornetkę długiej, biegnącej prosto, jak strzelił, szosie. - Chyba jesteśmy sami - powiedział. - W Stanach - odpowiedziała Lisa - mężczyźni pytają: "może pojedziesz ze mną gdzieś, gdzie będziemy sami?" Tutaj mówią: "chyba jesteśmy sami" albo "chyba mamy towarzystwo". Hollis zlustrował dokładnie niebo, a potem otaczające ich pola. Wyprostował się, a kiedy Lisa zrobiła to samo, podał jej lornetkę. - Popatrz tam - powiedział, pokazując ręką na wschód. - Moskwa... widzę kremlowskie wieże. Hollis wpatrywał się w uprzątnięte pola. - To było gdzieś tutaj. - Co? - Tutaj właśnie dotarła armia niemiecka. Było to o tej samej porze roku. Niemieccy zwiadowcy powiedzieli swoim dowódcom to samo co ty. Przez swoje lornetki widzieli kremlowskie wieże. Lisa przyjrzała mu się z zaciekawieniem. Hollis umilkł zatopiony w myślach. - Niemcom wydawało się - odezwał się po chwili - że wojna 110 jest już skończona. Byli tak blisko. I wtedy Bóg, który najpraw- dopodobniej nie sprzyjał żadnej z armii, przechylił szalę na korzyść czerwonych. Wcześniej niż zwykle zaczął padać śnieg i spadło go bardzo dużo. Niemcy marzli i dywizje pancerne utknęły w miejscu. Armia Czerwona nabrała oddechu i zaatakowała w śniegu. Trzy i pół roku później Rosjanie byli w Berlinie i od tego czasu świat nie jest już taki sam. Odwrócił się i spojrzał na zachodzące słońce. - Czasami próbuję zrozumieć ten kraj i tych ludzi - odezwał się odwrócony plecami do Lisy, tak jakby mówił sam do siebie. - Czasami podziwiam ich za to, co zrobili, a czasami pogardzam za to> co im się nie udało. Ale myślę, że generalnie rzecz biorąc, przypominają nas w większym stopniu, niż jesteśmy to skłonni przyznać. Podobnie jak my Rosjanie myślą o rzeczach wielkich, ożywia ich duch pogranicza i dumni są ze swoich osiągnięć. Są bardziej bezpośredni i otwarci od ludzi, z którymi spotykałem się w Europie i Azji, i przypominają w tym Amerykanów. Chcą być pierwsi we wszystkim, chcą być najlepsi. Ale pierwsze miejsce jest tylko jedno, a następne jest tylko drugie. Hollis zszedł ze wzgórza i wsiadł do żiguli. Lisa ruszyła w ślad za nim i wślizgnęła się do samochodu. Wjechali z powrotem na szosę i ruszyli dalej w stronę Możajska. Co jakiś czas mijały ich ciężarówki jadące do Moskwy z transportem żywności. Hollis zauważył, że ziemniaki były drobne, a kapusta sczerniała. Nie widział, żeby wieziono inne warzywa, drób, nierogaciznę czy nabiał. Przeszło mu przez głowę, że mógłby sporządzić na ten temat krótki raport, ale jego odkrycie znane było chyba od dawna wszystkim moskiewskim gospodyniom. Lisa co jakiś czas rzucała w jego stronę ukradkowe spojrzenia. Miała ochotę pociągnąć go za język i usłyszeć coś więcej na temat, który poruszył na wzgórzu, ale coś ją powstrzymywało