To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Mój pobyt na Jamajce zbliżał się już do końca. To, czego tutaj doświadczyłem, ludzie, z którymi się zetknąłem — wszystko spowijało me serce ciężką, dławiącą, żałobną zasłoną. Czułem się o dziesięć lat starszy; niezbyt cyniczny ani też rozczarowany, patrzyłem jednak wstecz, a nie naprzód. Wszyscy przyjaciele i znajomi, których spotykałem, obdarzali mnie słabym, przyjaznym uśmiechem, zdradzającym jednak kompletny brak zainteresowania, a w domu Thomasa nawet wcale się nie uśmiechano. Schro- 328 nili się w nim jak w wieży najsurowszej prawości; możliwe, że przyczyną był epizod z Dorotą. Był to chłód bez określonej przyczyny, niby ciche porozumienie, jakie często następuje między ludźmi, którzy mają sobie zarazem wiele i nic do zarzucenia. Moje przygnębienie jeszcze bardziej wzrosło z powodu pewnego odkrycia, jakiego dokonałem przed przybyciem do Kingston. Zdałem sobie bowiem sprawę, kim był ów białowłosy stary człowiek, którego widziałem koło fio-.letowej altanki w Gregory Court. Wiedziałbym o wiele wcześniej, gdyby nie zwiodło mnie pojęcie „starego człowieka", które łączyło się dla mnie zawsze z przekonaniem, że każdy człowiek o białych włosach jest stary. W zasadzie tak jest, ale istnieją przecież- wyjątki. Krótko mówiąc, człowiekiem tym był Walter Coxon, dziobaty nadzorca Richarda Cargilla; nie trzeba więc było specjalnej bystrości, aby zrozumieć, że Murzyni, którzy mnie prowadzili do Gregory Court, to byli Koromandele Cargilla, zamaskowani z tych samych powodów, z jakich Walter Coxon musiał czaić się w altanie. Lady Jane winna była zatroszczyć się o to, bym nie wyszedł na werandę. Wykazała chyba zbytnią nieostrożność. Lecz wtedy ta nieostrożność, rozmyślałem, mogła nawet skłonić ją do wyznania prawdy. Na pewno nie kłamała, chyba że jej wyjaśnienie w sprawie masek, jako część „dowcipu", należałoby uznać za prawdę, teraz jednak było już pewne, że milczała na temat wielu spraw dotyczących Cargilla i jej stosunku do niego. Mówiła o Car-gillu, że to idiota, że wprawia w zakłopotanie kobiety, pewnie także i ją, odczytując listy, których nie napisały; a teraz stało się oczywiste, że Cargill pożyczył jej gromadę zaufanych Murzynów w charakterze straży przybocznej, pod wodzą Waltera Coxona, który z pewnością dowiedział się, kim był ów nocny gość. Że lady Jane wybrała najlepszych i najsilniejszych Murzynów Jamajki, znających wyspę równie dobrze jak sam Cargill, aby mnie strzegli, za to winienem jej wdzięczność, gdyby nie gorzka świadomość, że nie uznała mnie, wyrażając to łagodniej, 329 jako godnego jej zaufania. Cała ta komedia była dla mnie nieprzyjemna i obraźliwa, komedia tej nocy, komedia w Colebeck Castle, w której pewnie też maczała palce. Ale w jakim celu? To pytanie dręczyło mnie ponad wszelką miarę. Opowieści, jakimi Cargill mnie ogłupiał na temat Anny Bonny, Toma Vane'a i całej reszty, przekroczyły granice dowcipu; wyglądało to bardziej na jakiś wielki, zamierzony szwindel. Wszystko jednak stawało się znowu zagadką, bo nie wykorzystała tego szwindla w żadnym celu, a mogła na przykład otoczyć się malowniczymi przemytnikami albo pokazać mi list od Cargilla do Toma Vane'a, czy coś w tym rodzaju. W tej sytuacji jednak, skoro nie chciała trwać w tym dowcipie i pozostawiać mnie w złudzeniu, że jest naprawdę Anną Bonny, powinna mi była powiedzieć, że Cargill był jej kochankiem, a nie wiedziała, jak mógłbym zareagować w owym momencie decydującego rapprochementi. Nie do pomyślenia przecież, aby człowiek tak pełen joie de vivre 2 i tak mało subtelny jak Cargill mógł wskazywać mi drogę i pożyczać swoich ludzi w takim celu, jeżeli sam kiedyś nie kosztował tego w pełni, może wiele lat temu, a może całkiem niedawno. Taka familiarność, która świadczyła tutaj o wspólnym działaniu, mogła istnieć tylko pomiędzy byłymi kochankami, którzy zerwali ze sobą z dużą dozą dobrej woli. Wszystko to razem spotęgowało we mnie dziesięciokrotnie potrzebę ujrzenie lady Jane i porozmawiania z nią raz jeszcze. Nie żebym chciał jej robić jakieś wymówki (przeciwnie, byłem straszliwie obrażony na nią za to, że nie powiedziała mi wprost o Cargillu jako o jednym z moich poprzedników), chciałem natomiast usłyszeć z jej własnych ust, czy wstyd był jedynym motywem tego, co można by określić jako fałsz. Nic dziwnego więc, że wyczekiwałem z niecierpliwością jakiegoś zaproszenia, znaku, że mogę nie odjeżdżać, skoro tyle jeszcze mieliśmy sobie powiedzieć, wyjaśnić wszystkie nieporozumienia, kłamstwa. Nie otrzy- 1 Zbliżenia (franc.) 2 Hadoścl życia (franc.) 330 mywałem jednak żadnego znaku, żadnego zaproszenia. Dni mijały (niewiele mi już zostało, mój statek odpływał 26 stycznia) bez żadnej wiadomości, a kazała mi na nią czekać. Każdy wiedział, że gubernator i jego żona są w Spanish Town. Mogła przecież posłać list do biura Manninga. W każdym razie powziąłem mocne postanowienie, że nie odjadę, dopóki się z nią nie zobaczę. Poza tym miałem jeszcze kilka rzeczy do omówienia z sir Charlesem, związanych ze sprawą, która, szczerze mówiąc, niezbyt bliska była memu sercu. Może to samolubstwo wyciągać ducha Petera ¦tylko dla satysfakcji prawnej, bo przecież głowę zaprzątały mi zupełnie inne rzeczy. Gdyby lady Jane zdecydowała się popłynąć ze inną do Anglii, nie tylko bym dał spokój Ballardowi, ale zapomniałbym całkiem o jego istnieniu. W końcu, na dzień przed odjazdem, przyszedł rano list. Było to pismo oficjalne, napisane odręcznie, zapraszające mnie na wieczór do Spanish Town. „Sir Charles Hovenden Walker i lady Jane mają zaszczyt prosić pana..." etc. Jakoś nie przyszło im na 'myśl, że będę musiał spędzić noc w Spanish Town i wrócić przed świtem, aby zdążyć na statek odpływający przed dziesiątą rano, nim zacznie wiać bryza. Nie mogli jednak myśleć o wszystkim. Jeśli chodzi o moje szansę, to właściwie niewielka różnica. Wciąż jednak miałem jeszcze nadzieję na jakąś zmianę, na jakiś sekretny znak podczas mojej wizyty, że mogę pozostać. Doc, który pełnił tutaj także rolę lokaja, wprowadził mnie do salonu