To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Jezu, wtedy od razu pozna, że to przyjęcie. I to nie będzie jakieś tam cichutkie, skromne przyjęcie na stojaka. A my się na chwilę niby schowamy, tak że nie będzie wiedział, kto to zrobił. A potem wyskoczymy z wrzaskiem. Możesz sobie wyobrazić, jaką będzie miał minę? Jak Boga kocham, Hughie, jak ty na to wpadłeś? Hughie poczerwieniał. Jego koncepcja była niezbyt oryginalna i opierała się na zabawie noworocznej w La Ida, ale skoro już do tego doszło, chętnie przyjął ma siebie zasługę. — Po prostu pomyślałem, że tak będzie przyjemnie — oświadczył. — Pierwszorzędnie — kontynuował Mack. — Nie mówię już, jakie to będzie zaskoczenie, jak powiem Doktorowi, kto to wymyślił. Rozparli się w krzesłach i rozważali całą sprawę. A w ich głowach udekorowane laboratorium wyglądało jak oranżeria w Hotel del Monte. Wypili jeszcze po dwa łyki, żeby uczcić plan. Lee Chong prowadził bardzo charakterystyczny sklep. Na przykład większość sklepów zaopatruje się w żółtą i czarną krepinę, czarne papierowe koty, maski i dynie z papier-mache w październiku. Przed Wszystkimi Świętymi panuje ożywiony ruch handlowy tymi artykułami, a potem zanika. Może się je sprzedaje, może wyrzuca, ale w każdym bądź razie nie można ich dostać, powiedzmy, w czerwcu. To samo dotyczy Czwartego Lipca i jego wyposażenia — flag, płótna na dekoracje i rakiet. Gdzie się to podziewa w styczniu? Nie ma — i nikt nie wie, gdzie się podziało. Ale Lee Chong nie postępował w ten sposób. Mogliście kupić u Lee Chonga walentynki w listopadzie, trój Ustne koniczynki i papierowe wiśniowe drzewka w sierpniu. Miał fajerwerki, które odłożył w roku 1920. Tajemnicą było, gdzie trzymał swe zapasy w tak ciasnym sklepie. Miał kostiumy kąpielowe, w jakie się zaopatrzył jeszcze wtedy, gdy były modne długie spódnice, czarne pończochy i czepki z tasiemkami. Miał części do bicykla i komplety wolanta oraz mah dżonga. Miał odznaki z napisem „Pamiątka z Maine” i chorągiewki ku czci Walecznego Boba. Miał pamiątki z Międzynarodowej Wystawy Pacyfiku z roku 1915 — małe wieże klejnotów. A jednak istniała jedna nieprawidłowość w sposobie prowadzenia interesów przez Lee Chonga. Nigdy nie ogłaszał wyprzedaży, nigdy nie obniżał cen i nigdy nic nie wyrzucał. Artykuł, który kosztował trzydzieści centów w roku 1912, nadal zachowywał tę samą cenę, aczkolwiek mogłoby się komuś wydawać, że myszy i mole obniżyły wartość towaru. Ale na ten temat nie było dyskusji. Jeżeli ktoś chciał udekorować laboratorium niezależnie od pory roku i zorganizować coś pośredniego między Saturnaliami a uroczystością Flagi Państwowej, materiały dekoracyjne mógł dostać tylko u Lee Chonga. Mack i chłopaki wiedzieli o tym, a Mack spytał: — Ale skąd weźmiemy tort? Lee nie ma nic poza ciastkami. Hughie, który poprzednio odniósł tak wielki sukces, próbował znowu: — Dlaczegóżby Eddie nie miał upiec tortu? — zaproponował. — Eddie był przez pewien czas kucharzem w San Carlos. Natychmiastowy entuzjazm dla tego pomysłu wygnał z głowy Eddie’ego wyznanie, że nigdy nie piekł tortu. Mack ujął to w dodatku na płaszczyźnie sentymentu. -. Będzie o wiele przyjemniej dla Doktora — powiedział. — Nie damy mu żadnego cholernego kupnego tortu. Tu chodzi o serce. W miarę jak przesuwały się godziny dnia i kolejki whisky, entuzjazm wzrastał. Trwały nieskończone pielgrzymki do Lee Chonga. Żaby już wykończyły się w jednym worku, a w skrzyni Lee panował tłok. O godzinie szóstej skończyli gąsior whisky i zaczęli kupować ćwiartki Starych Tenisówek po piętnaście żab za ćwiartkę, stos materiałów dekoracyjnych piętrzył się na podłodze willi „Cichy Kącik” — całe mile kolorowej bibułki... Eddie pilnował swego pieca jak kwoka kurcząt. Piekł tort w miednicy. Przepis był gwarantowany przez firmę produkującą proszki do pieczenia. Ale od samego początku tort zachowywał się dziwnie. Przy wyrastaniu marszczył się i nadymał, jakby jakieś zwierzęta kręciły się i pełzały w jego wnętrzu. Włożony do pieca uformował ogromny bąbel podobny do piłki od palanta, który rósł i połyskiwał, aż wreszcie pękł z sykiem. Powstała po nim taka dziura, że Eddie natychmiast rozrobił jeszcze trochę ciasta i wypełnił puste miejsce. I teraz tort zachowywał się bardzo ciekawie, bo gdy na dnie się paliło i wylatywał stamtąd czarny dym, wierzch podnosił się i opadał jak rzadki klej, czemu towarzyszyła seria małych eksplozji. Gdy Eddie wreszcie odstawił tort do ostudzenia, wyglądał on jak jedna z miniatur Bel Geddesa przedstawiająca pole bitwy w kraterze wulkanu. Ten tort nie miał szczęścia, bo gdy chłopaki dekorowali laboratorium, Luba zjadła, ile się dało, zwymiotowała w środku tortu, a wreszcie skuliła się w jeszcze ciepłym cieście i usnęła. Ale Mack i chłopaki wzięli karbowaną bibułkę, maski, kije, papierowe dynie, czerwone, białe i niebieskie płótno i poszli przez plac do laboratorium. Za resztę żab kupili kwartę Starych Tenisówek i dwa galony czterdziestodziewięciocentowego wina. — Doktor bardzo lubi wino — powiedział Mack. — Zdaje się, że woli je od whisky. Doktor nigdy nie zamykał laboratorium. Wyznawał teorię, że każdy, kto rzeczywiście chce się włamać, może to zrobić bez trudu, że ludzie zasadniczo są uczciwi i że wreszcie w laboratorium nie ma rzeczy, które by przeciętny człowiek chciał ukraść. Wartościowe były książki, płyty, narzędzia chirurgiczne, szkło optyczne i takie przedmioty, na jakie zawodowy włamywacz nie chciałby nawet spojrzeć. Ta teoria była słuszna, o ile dotyczyła włamywaczy, pajęczarzy i kleptomanów, ale zupełnie nie działała na przyjaciół Doktora. Książki często „pożyczano”. Ani jedna puszka fasoli nie przetrwała jego nieobecności, a bardzo często, wracając późno w nocy, znajdował gości w swoim łóżku