To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Leżało wokół niego kilka trupów w kombinezonach bojowych, grupka mężczyzn w szarooliwkowych koszulkach trykotowych i drelichowych spodniach ładowała zwłoki do plastikowych worków, podczas gdy dwaj inni tłumili ogień pianą z plecakowych gaśnic. Dym spowijał słońce mgłą, która redukowała jego blask do nieprzyjemnej biało-szarej poświaty, przypominającej barwą skwaśniałe tłuste mleko. Śmigłowce roiły się wszędzie - w pobliżu, w średniej odległości, gęsto jak muchy w najdalszym zagięciu doliny. Setki śmigłowców. Ich szepczący łomot użyczał, jak się zdawało, rytmicznego ożywienia ruchom strażaków i nosicieli zwłok. Od czasu do czasu w dali rozlegał się kolejny wybuch, kolejne krrampl, któremu towarzyszył nowy obłok dymu i nowe ożywienie gromady śmigłowców ślących lance ognia ze swych wyrzutni rakiet. Mimo jednak całej tej aktywności, pośpiechu ludzi w dole, Mingolla wyczuwał w scenie pewną ospałość, spowolnioną precyzję działań i reakcji tak ludzi, jak i sprzętu, bez zdziwienia zatem przyjął do wiadomości, iż bitwa o dolinę trwa od wielu miesięcy. - I nikt nie potrafi wykombinować dlaczego - stwierdził sierżant towarzyszący całej czwórce podczas jazdy w dół windą, która umożliwiała dostęp do jądra wzgórza. - Wydaje się, że moglibyśmy z palcem w dupie dołożyć bereciarzom, ale bez przerwy się powstrzymujemy. Człowiek, kurwa, musi wierzyć, że jest ktoś, kto wie, o co w tym wszystkim biega. Sierżant był niskim, łysiejącym zawodowcem pod pięćdziesiątkę, bladym, grubołapym i brzuchatym, wiary zaś, najwyraźniej, nie traktował nonszalancko. Nosił na szyi dwa srebrne krzyżyki, udawał, że puka w niemalowane, ilekroć powiedział coś optymistycznego, na lewym bicepsie natomiast miał wytatuowane słowa: Szczęście Nie Trwa Wiecznie, otoczone rogami obfitości, sercami przebitymi strzałą, dolarówkami i trzynastkami, z których, dla podkreślenia magicznych właściwości cyfry, rozchodziły się promieniście w falujące linie. Kumał ospale, skrobiąc się w głowę po każdym pytaniu, kiedy zaś milczał, tępo wlepiał wzrok w drzwi windy. Mingolla rozpoznawał symptomy. Korytarz, na który wyszli z windy, był wyłożony taką samą pianką, jak tunele Mrówczej Farmy i zapełniony młodszymi oficerami, którzy sprawiali wrażenie zaganianych. Sierżant przeprowadził ich przez drzwi w końcu korytarza i oznajmił siedzącemu przy biurku kapralowi, że agenci wywiadu chcą się widzieć z major Cabell. Kapral nacisnął brzęczyk, drzwi sekretariatu otworzyły się, ukazując okrągły biały pokój z biurkiem, krzesłami, mapami na ścianach i pryczą w kącie. Major Cabell była przeszło trzydziestoletnią, ogorzałą i wysmukłą niewiastą; kasztanowe, pozbawione połysku włosy i wyraz napięcia na twarzy petryfikowały jej urodę w staropanieńską wyniosłość - uznał Mingolla - jakiej można by oczekiwać po nauczycielce z pogranicza, którą porzucił kochanek, skazując na więdnięcie pod uderzeniami wiatrów prerii. Narzuciła szlafrok na podkoszulek i drelichowe spodnie, następnie zaś zaprosiła ich do środka. Obiecała, że nazajutrz wyśle ich na drugą stronę doliny z patrolem zwiadu; kiedy Mingolla zasugerował śmigłowiec, odparła, że będą bezpieczniejsi z patrolem: stracili ostatnio wiele śmigłowców podczas przelotu nad doliną. Zerknęła na zegarek, zaproponowała skorzystanie z kwater i pryszniców, ale jednocześnie zapytała Mingollę, czy zechciałby pogawędzić z nią nieco dłużej. Na tematy służbowe, oświadczyła. Gdy pozostali odeszli pod opieką adiutanta, rozluźniła się, gubiąc wraz ze sztywnością cztery albo pięć lat; otworzyła flaszkę dżinu i przysunęła się z krzesłem do Mingolli, którego zaczynało zbijać z pantałyku jej zachowanie. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko rozmowie - powiedziała, napełniając szklankę Mingolli. - Od tak dawna nie miałam okazji pogwarzyć z mężczyzną. - A to dlaczego? - To miejsce... intryganctwo niewiarygodne. Czyste średniowiecze! Porucznicy knują przeciwko kapitanom, kapitanowie przeciwko sobie, przeciwko mnie. A wszystko dlatego, że bitwa pozostaje nie rozstrzygnięta. Ludzi ogarnia nuda, a z braku innych rozrywek zaczynają planować własne kariery. - Mówisz serio? - Och, tak! Gdyby pozwolono mi wygrać bitwę, a mogłabym tego dokonać w ciągu kilku dni, wszystko wróciłoby do normy. Ale dowództwo się upiera, by ograniczać działania. Bóg wie, dlaczego! - Wnętrzem prawej dłoni zaczęła pocierać kostki lewej. - To doprawdy nie do wiary. Ludzie usiłują robić z siebie idiotów... przy czym wielu przypłaca to życiem. Wypisują raporty na temat cudzych wyskoków, ale czasem dociera to do wiadomości oczernianych. Przechwyciłam kilka raportów na swój temat. Gdybym zrobiła ledwie połowę tego, co mi się przypisuje... - Wzdrygnęła się teatralnie. - Tak więc jestem odcięta od wszelkich możliwych... związków. Uwięziona w tym pokoju. Dręczy mnie z tego powodu pewien koszmarny sen. Jestem na plaży... Biały piasek, skwar. Mieszkam w domku na wydmach. Spacery plażą przypłacam wyczerpaniem, bo są tak nudne. Nie ma na co patrzeć... nawet kolory są wyblakłe i szpetne. Moja obecność w tym miejscu nikomu nie służy. To nie jest miejsce ucieczki ani samotnia. Po prostu powinnam tu być. Spełniając coś na kształt powinności. Nikt mnie nie potrzebuje, nikt się do mnie nie odzywa. W istocie nie potrafię nawet mówić. Zawsze tu byłam. - Parsknęła urywanym nerwowym śmiechem. - A więc... - zmieniła temat z udawaną nonszalancją - jesteś z Nowego Jorku. Boże, nie byłam tam od lat