To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

W tej samej chwili gdy zauważył, jak jej dłoń puszcza przycisk cichego alarmu na podłodze, gwałtownie otworzyły się wejściowe drzwi. Usłyszał krzyk: - Nie ruszać się! Policja! Carmen już nie płakała. Co więcej - uśmiechała się głupio. Marshall podniósł ręce, Bernice też. Carmen ukryła się za dwoma umundurowanymi policjantami, którzy właśnie weszli. Wymierzyli broń prosto we włamywaczy. - Twoi przyjaciele? - zapytał Marshall Carmen. Uśmiechnęła się tylko złośliwie. I właśnie wtedy w budynku pojawił się sam Alf Brummel, prosto z łóżka, w szlafroku. - Co tu się dzieje? - zapytał i zaraz zauważył Marshalla. - Co...? No, no, a kogóż my tu mamy! Zachichotał. Podszedł do Marshalla potrząsając głową i obnażając te swoje wielkie zęby. - Niewiarygodne! Po prostu niewiarygodne! Popatrzył na Bernice. - Bernice Krueger! Coś podobnego! Bernice nie miała nic do powiedzenia, a Brummel stał za daleko, żeby na niego napluć. O, nie! Dom pełen gości. W drzwiach, również w szlafroku, pojawiła się Juleen Langstrat! Zatrzymała się koło Brummela. Oboje stali spoglądając na Marshalla i Bernice tak dumnie jak na trofea myśliwskie. - Przepraszamy, że sprawiliśmy wam tyle kłopotu - odezwał się Marshall. - Za nic w świecie nie przepuściłabym takiej sceny - powiedziała Langstrat z afektowanym uśmiechem. Brummel nie przestawał szczerzyć wielkich zębów. - Przeczytać im ich prawa i zatrzymać - powiedział dwóm policjantom. Szkoda było stracić taką okazję. Tam stali ci dwaj policjanci usiłujący wywiązywać się z zadania, nieco przed nimi Brummel i Langstrat. Sytuacja była idealna, a Marshall myślał o tym już dobrą chwilę. Nagle, w ułamku sekundy, całym swoim ciężarem rzucił się w brzuch Brummela, Brummel i Langstrat przewrócili się w tył, na policjantów. - Uciekaj, Bernie! - krzyknął. Uciekła. Nie było czasu zastanowić się, czy ma na to dość odwagi, dość samozaparcia, czy choćby szybkości. Uciekała, jakby chodziło o życie, długim korytarzem z mnóstwem drzwi po obu stronach, prosto do wyjścia. Drzwi wejściowe miały poprzeczny uchwyt, uderzyła weń, otwarły się, wypadła wprost w chłodne nocne powietrze. Marshall natomiast znajdował się w plątaninie ramion, rąk, ciał i okrzyków. Próbował zatrzymać ich, jak tylko się dało najdłużej. Sprawiało mu to nawet pewną przyjemność, właściwie nie starał się uciekać. Chciał ich wszystkich zatrzymać przy sobie jak najdłużej. Jeden gliniarz doszedł w końcu do siebie i pobiegł za Bernice, wyskakując tylnym wyjściem. Był na tyle blisko niej, że wychwycił jeszcze odgłos kroków, biegnących aleją z tyłu za budynkiem. Puścił się w pogoń. Bernice miała okazję, żeby się dowiedzieć, w jakim naprawdę jest stanie - miała pęknięte żebro i inne urazy. Biegła wielkimi susami, dysząc ciężko, poprzez kryjącą wszystko dookoła ciemność. Marzyła, żeby mieć okulary, albo choć trochę światła. Słyszała, jak gliniarz krzyczy, żeby się zatrzymała. \V każdej chwili może wystrzelić na ostrzeżenie. Skręciła nagle w lewo, na jakieś podwórze. Zaczai szczekać pies. Między dwoma drzewami owocowymi o niskich gałęziach dostrzegła jakby plamę światła. Pobiegła w jej stronę, natrafiła na płot. Dwa kosze na śmieci pomogły jej znaleźć się po drugiej stronie wśród rumoru, który wskazał gliniarzowikierunak jej ucieczki. Przebiegła przez dopiero co wypielony ogródek, przewracając kilka niewidocznych w ciemności tyczek do fasoli. Wpadła na jakiś trawnik, skręciła znów w stronę alejki, rozwaliła kilka kolejnych koszy na śmieci, wgramoliła się na płot, pobiegła dalej. Glina został jakby nieco w tyle. Coraz bardziej odczuwała potworne zmęczenie, mogła tylko liczyć na to, że on również. Nie była w stanie utrzymać takiego tempa. Każdy kolejny zdyszany oddech promieniował ostrym bólem od pękniętego żebra. Nie mogła oddychać. Przemknęła obok jakiegoś domu, skręciła w podwórza, prowokując burzę ujadania zdradzieckich psów, przebiegła ulicę i wpadła w zagajnik. Gałęzie tłukły ją po twarzy i utrudniały bieg. Przedarła się przez zarośla i dobiegła do kolejnego płotu, wokół jakiegoś warsztatu samochodowego