To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
- Nie! - wykrzyknął dramatycznie. - Nie chciałem, byś zaczął od tych spraw. To moja rzecz, jeśli łaska. - Spojrzał na nich wspaniałomyślnie. - Boże, zlituj się nade mną! - zawołał z oburzeniem. - Za kogo wy mnie macie? Czyż nie powiedziałem, że zapłacę za tę całą imprezę? Czy jestem może wstrętnym sknerą? Jak gdybym nie mógł tego zrobić dla mojego biednego zmarłego brata! - Jego ciężkie nozdrza rozdęły się, obwisły brzuch zadrżał, łza zawisła u powieki. Był szczerze wzruszony, gdy mówił dalej z przejęciem: - Tak, sprawiłem mu śliczny pogrzeb, prawda? Śliczny! - Słowa te wypowiadał powoli, z rozwagą, jak gdyby się nimi rozkoszował. - Jak mi Bóg miły, zrobiłem to! Miał najlepszą trumnę z mosiężnymi okuciami, jaką tylko można było kupić za pieniądze! I całe mnóstwo kwiatów. Wszystko piękne, jak należy. I sam zapłacę za to, do ostatniego pensa! Pieniądze nie odgrywają u mnie żadnej roli. Poza tym umarł tak nagle. Boże, zlituj się nade mną! Cóż za nicpoń byłby ze mnie, gdybym rodzonemu bratu nie mógł sprawić należytego pogrzebu! Wierzchem ręki przesunął po oczach i spojrzał na Łucję, oczekując uznania. Blada i milcząca, wyczerpana męką ostatnich dwóch tygodni, schyliła głowę, obserwując deseń dywanu. Czy Joe nie zaprzestanie już nigdy tych rozlewnych wspomnień o pogrzebie? Uparł się, by Franka pochowano w rodzinnym grobowcu w Levenford - co wymagało długiej jazdy końmi - zaraz na wstępie oświadczył grzmiącym głosem, że pokryje wszystkie koszta. A ona, w stanie ostatecznej rozpaczy, nie była zdolna zapobiec temu afiszowaniu się z ich żałobą. Gdy przyciskała do siebie synka, znów wstrząsnął nią dreszcz na wspomnienie tamtego dnia. Było dżdżysto. Dziwne, że zwykle podczas ostatniej drogi człowieka niebo przybiera swe najposępniejsze i najsmutniejsze barwy. I tak było wtedy. Dzień ów był bardzo szary, a deszcz lał bez przerwy z nieustannym pluskiem, szydząc z przygotowań Joego, padając na wynajętych zawodowych żałobników, sztywnych i posępnych, na kosztowny karawan, czarny, lecz świecący od szkła, na żałosne stosy białych kwiatów, na tę całą wystawność a zarazem znikomość pretensjonalnego pogrzebu, tak nie lubianą przez Franka i nie pożądaną przez nią. Joe był jednak w swoim żywiole: zawadiacko zsunąwszy cylinder na bakier, wielkie palce zatknąwszy za kamizelkę, patrzył ze smutkiem. Deszcz, deszcz, deszcz. Lał bezlitośnie na żałobny kondukt przez cały czas długiej jazdy do Levenford - jazdy, która rozpoczęta powoli i uroczyście w obrębie miasta, przeszła jednak u wylotu Garsden Street w wesołego kłusa. Wozy podskakiwały bryzgając błotem. W swym otępieniu Łucja myślała o ciele zmarłego, wstrząsanym i rzucanym w tej obszernej, kosztownej trumnie! Dlaczego Frank tam był? Dreszcz nią wstrząsnął na tę straszną myśl. Na zakręcie drogi zobaczyła przycupniętego na karawanie jednego z żałobników, pykającego glinianą fajkę i coś się w niej załamało na widok rozpaczliwej niedorzeczności tego wszystkiego. Dobrze zrobiła sprzeciwiwszy się przyjazdowi Piotrusia: Joe chciał, by chłopiec przyjechał i "rzucił pierwszą garść ziemi", ona jednak wiedziała, że ta parodia żałoby nie jest odpowiednim widokiem dla jej syna. Dokoła grobu ziemia przesycona deszczem zamieniła się w kleistą maź, a pogniecione kwiaty i wieńce przedstawiały żałosny obraz. Edward w czarnym ornacie wyglądał blado i trwożnie, szlochanie Joego - gdyż w ostatniej chwili zaczął głośno szlochać - zmroziło jej własną rozpacz; stała sztywno wyprostowana, gdy ciągnięto za czarne sznury, spuszczając trumnę do świeżo rozkopanej ziemi