To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

— Kao Chen — powiedział cicho — czy mnie słyszysz? Zapanowała chwila ciszy, po czym usłyszał odpowiedź, którą urządzenie przekazało bezpośrednio do jego głowy: — Gregor... dzięki bogom. Gdzie jesteś? Uśmiechnął się, podniesiony na duchu niepokojem, który brzmiał w głosie Chena. — Posłuchaj. Mam ją. Jest związana i nieprzytomna, ale nie sądzę, bym mógł wydobyć ją stąd o własnych siłach. Potrzebuję pomocy. — W porządku. Zaraz się tym zajmę. Ale gdzie jesteś? Nie mieliśmy od ciebie żadnej wiadomości od ponad dwóch go- dzin. Bardzo się martwiliśmy. Karr roześmiał się cicho. — Poczekaj. Widziałem tutaj gdzieś tablicę. — Opuścił przyłbicę i zaczął rozglądać się dookoła, po czym przeszedł na drugą stronę szybu. — W porządku. Będziesz potrzebował dwóch ludzi i jakiś sprzęt do wyciągania: wielokrążki i tak dalej. — Wiem — odparł Chen, który zaczynał się już niecierp- liwić. — Zrobię to. Ale najpierw powiedz mi, gdzie jesteś. Musisz przecież wiedzieć, choćby w przybliżeniu. — To Poziom Trzydziesty Pierwszy — odparł Karr, oświe- tlając promieniem lampy powierzchnię tablicy, aby się upew- nić. — Poziom Trzydziesty Pierwszy, Hsien Dachau. ROZDZIAŁ 8 Nieżyjący brat Li Yuan stał na najwyżej położonym tarasie pałacu Hei Shui i patrzył na jezioro. Przyjechał tu bez zapowiedzi, bez- pośrednio po posiedzeniu z ministrami. Za jego plecami zajęło miejsce ośmiu dworzan, a ich czarne jedwabie sprawiały, że zdawali się wtapiać w cień rzucany przez bryłę budynku. Lekka bryza muskała powierzchnię jeziora, kołysząc wyso- kimi trzcinami porastającymi brzegi i sprawiając, że kormo- rany bujały się łagodnie na niewielkich falach. Niebo było idealnie niebieskie, a czarne kształty odległych gór rysowały się ostro i wyraźnie na horyzoncie. Światło słoneczne niczym miodowa mgiełka dotykało wszystkiego, połyskując na szero- kich schodach i białych, kamiennych łukach mostu. Na drugim brzegu jeziora, za bujną zielenią wodnych wierzb, dworki Fei Yen biegały między drzewami sadu, przygotowując swoją panią do audiencji. Z miejsca, w którym stał, mógł dostrzec dziecinne łóżecz- ko — wielkie, podobne do lektyki pudło, pełne poduszek i zasłonek w pastelowych kolorach. Na ten widok jego serce zaczęło szybciej bić, a kula ciemności w żołądku stwardniała na kamień. Odwrócił się zniecierpliwiony. — Idziemy — rzucił szorstko i ruszył w dół szerokich schodów, a jego ludzie podążyli za nim. Spotkali się na wąskim mostku. Fei Yen zatrzymała się w przepisowej odległości około sześciu ch'i od niego i pochyliła głowę. Za nią stanęły cztery dworki, które przyniosły łóżeczko. Kiedy Li Yuan zrobił krok do przodu, Fei Yen uklękła i dotknęła czołem ziemi. Jej dworki zrobiły to samo. — Chieh Hsia... Ubrana była w proste chipao w kolorze bladocytrynowym, z wyhaftowanymi motylami. Głowę miała odkrytą, a swoje przepiękne czarne włosy związała w ciasny kok. Kiedy uniosła głowę, zauważył słaby ślad rumieńca na jej szyi. — Twój podarunek... — zaczął, ale nie dokończył, gdyż usłyszał głos dobiegający z łóżeczka. Odwróciła głowę, podą- żając śladem jego spojrzenia, po czym znowu zwróciła się do niego. — Obudził się. Popatrzył na nią w roztargnieniu i ponownie skierował wzrok w stronę łóżeczka. Nic nie mówiąc, przeszedł obok niej i czterech klęczących dworek, przykucnął, a następnie odsunął zasłonkę z jednej strony łóżeczka. W środku, zakopany w gniazdku z poduszek, budził się mały Han. Leżał na boku i jedną drobniutką, delikatną rączką sięgał do krawędzi łóżecz- ka. Jego oczy — dwie malutkie plamki idealnej, wilgotnej czerni — były otwarte i patrzyły na niego. Li Yuan poczuł, że zamiera mu oddech. Podobieństwo było szokujące. — Han Ch'in... — wyszeptał miękko. Fei Yen podeszła i uklękła obok, uśmiechając się do dziec- ka, które zakwiliło ze szczęścia na jej widok. — Czy chcesz go potrzymać, Chieh Hsial Zawahał się, patrząc na niemowlę, ogarnięty tak bolesnym pragnieniem, że przeląkł się, iż straci panowanie nad sobą, po czym pokiwał głową, nie będąc w stanie wykrztusić ani słowa. Pochyliła się nad łóżeczkiem, otarłszy się przy tym o niego, a lekki zapach jej perfum i ten chwilowy kontakt ich ciał sprawiły, że oprzytomniał i zdał sobie nagle sprawę z tego, że stała tuż obok. Zadrżał, wstrząśnięty siłą swych uczuć, i zrozumiał, że przyjazd tutaj był błędem. Słabością. Ale teraz nie mógł się już wycofać. Kiedy podniosła dziecko i zwróciła się ku niemu, poczuł, że ból wraca, nawet ostrzejszy niż poprzednio. — Twój syn — powiedziała tak cicho, że tylko on mógł ją usłyszeć. Dziecko leżało w jego ramionach spokojnie, tak małe, kruche i wrażliwe, że czoło Li Yuana pobruździło się z bólu na samą myśl, że ktoś mógłby je skrzywdzić. Miało dziewięć miesięcy — zaledwie trzydzieści dziewięć tygodni — a już było żywą podobizną jego brata, Han Ch'ina, który nie żył od dziesięciu lat. Li Yuan stał przez jakiś czas, a następnie odwrócił się i kołysząc niemowlę w ramionach, gruchając do niego miękko, przeszedł między klęczącymi wciąż dworkami. Doszedł do ba- lustrady i zmrużonymi oczyma zaczął się wpatrywać w brzeg jeziora. Nic tam jednak nie było