To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Spojrzała na klucz wzrokiem błędniejszym niż kiedyś, pomyślał. - Będzie pani mieszkała z siostrą, pani Makai. Zaczęła coś szeptać, ale on już podchodził do małego zawianego dziennikarza. - Pan z panem Ferrellem - oznajmił. - Ferrell może spać w tym cholernym autobusie - odrzekł poirytowany Rodney. - Przykro mi, ale nie może - powiedział Loach. Transporter trzeba trochę oporządzić. - Pani doktor - zwrócił się do Jocelyn Kain - czy ma pani coś przeciwko temu, żeby zamieszkać z Gabrielą? - Koniecznie - wtrąciła Gaby. - Będzie znakomity ubaw. Zwłaszcza jak wydębimy od Szakala trochę tego soczku z kaktusa. Rozluźni nas i rozwiąże języki. Szakal łypnął na nią okiem. - Zaraz przełożę tu kogoś przez kolano i zleję mu pupę. Loach uśmiechnął się. - Ojcze - powiedział do księdza Paula - chciałbym, żeby nawrócił ksiądz tego grzesznika. Przenocujcie razem. Ojciec D'Angelo prawie nie zwrócił na Loacha uwagi. Owszem, ktoś przykuwał jego uwagę, ale bynajmniej nie stary grzesznik Makai. Jego wzrok przyciągnęła zataczająca się Gaby. Patrzył na dziewczynę z bezbronnym uśmiechem, nie mogąc od niej oderwać oczu. Kilka razy ofiarował jej ramię, chciał ją podtrzymać, ale Gaby go ignorowała. Zresztą jeszcze się nie przewraca, myślał. Od tego dzieli ją dobrych kilka łyków... - Cieszę się, że ojciec do mnie zawitał, Bóg mi świad- kiem. - Szakal klepnął go w plecy tak mocno, że okulary zjechały po spoconym nosie księdza i zawisły mu na uchu. - Minęły lata, odkąd przyłapałem tu faceta w sutannie. - Jestem pewien, że wszystko się dobrze ułoży - odrzekł ojciec Paul. - Moi państwo - zagaił głośno Szakal. - Jestem za- szczycony mogąc was gościć. Odnajdźcie teraz swoje kwatery. Wszystkie drzwi są otwarte. Wnieście bagaż i odświeżcie się trochę. Prysznice działają. Wody jest pełno. Mam tu zbiornik tak wielki, jak to szkaradztwo, którym przyjechaliście. - Klepnął burtę transportera. - Mam też termę własnej konstrukcji i od rana pod nią palę, więc lepiej niech ktoś się wykąpie. Ale zróbcie to szybko, bo wyżerka przejdzie wam koło nosa. Kolacja będzie za jakieś... Spojrzał na zachodzące słońce, wyciągnął przed siebie rękę i policzył palce dzielące rozpaloną kulę od horyzontu. - ... Za jakieś cztery i pół palca. Znaczy za czterdzieści pięć minut - dokończył. Cztery przysadziste domki stały w kupce, w kręgu, z gankami zwróconymi do środka, niczym wozy osadników z westernu, broniące się przed atakiem Indian. Gdyby ustawiono je inaczej, wzdłuż drogi, myślała doktor Kain, gdyby nie ten pierwszy, ten największy budynek z neonem mrugającym na dachu, można by to wziąć za motel. Żadne indiańskie plemię, ani Anasazi, ani Apacze, by tu nie zamieszkało, nie na tej otwartej przestrzeni, no ale brat Loacha na Indianina nie wygląda. Zaprowadziła Gaby do domku numer 2, do którego dostały klucz. Drzwi nie były co prawda zamknięte, ale na pewno zakleszczone. - Muszą ustąpić - stwierdziła Jocelyn. Odsunęła się i oparła o ścianę, ustępując miejsca Gaby. Gaby grzmotnęła w drzwi swoim krągłym biodrem. Rozwarły się z trzaskiem na oścież, na podłogę spadł deszcz płatków zeschłej farby. - Wygląda na to, że nikt tu nie wchodził od czasów, kiedy Matuzalem nosił krótkie majtki - mruknęła Gaby idąc chwiejnie przez ciemny, rozgrzany słońcem pokój. Rzuciła torbę koło łóżka i powiedziała: - Ale niech skonam, jeśli to nie świeże prześcieradła. Jocelyn ustawiła plecak w progu, podeszła do okna i podciągnęła żaluzje. Słońce zaczynało przypiekać szczyty odległego łańcucha gór