To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Oprzytomniał. Lewą dłonią szukał gardła Wałoszka, prawą sięgnął po rewolwer do kieszeni. Jest! Szarpnął, wydobył! Nie może skierować do Wałoszka, bo ten zwarł się z nim, oplótł go ramieniem z tyłu, a drugim dławi, dławi... W oczach czarne 388 luty migają. Nareszcie. Przyłożył lufę do jego boku pociągnął... - Verflucht! * — syknął przerażony, bo spostrzegł, < bezpiecznik nie odsunięty. Niepotrzebny mu rewol- ¦ i'v. Odrzucił i obłapił wolnym ramieniem Wałoszka. hwilę kołysali się w miejscu jak dwa rozjuszone by- i, splecione rogami, zapierając się nogami w ziemię. Miydwaj zrozumieli, że to już śmierć przychodzi po '•dnego. Albo ja, albo ty!,.. Gwałtownym podbiciem odrzucił Wałoszkową dłoń •i' swego gardła, drugim ramieniem oplótł z tyłu i podlegał do siebie. Równocześnie naciskał go do ziemi, [>iersiami pchał naprzód. Wałoszek jął się cofać. Szuka |io raz wtóry gardła! Uchwycił ponownie. Zdyszane oddechy świszczą. Willich otrząsa się, wygina głowę, by oderwać się od uścisku. Nie może. Puścił jedno ramię, podniósł i uderzył z góry w ciemię. Wałoszek się zachwiał. Teraz Wałoszek zębami uchwycił jego rękę. Do krwi kąsa. Ostry piekący ból. Willich szarpnął po raz drugi, wyrwał. Uderza jeszcze raz. Wałoszek się przechylił na poręcz. Willich przyparł go własnym ciężarem, ułapił za gardło i dławi. Coraz mocniej, coraz mocniej... Ramiona Wałoszka wiotczeją, biją powietrze. Trafiły na łańcuch... Splotły się z nim. Willich przechyla coraz mocniej Wałoszka, coraz głębiej... Jeszcze jedno natężenie, a tamten runie w przepaść, na rumowisko czarnego żelaza... Naciska... Wtem okropny żar buchnął na Willichowe plecy. To Wałoszek trzyma się łańcucha kurczowo i ściąga go sobą... Willich próbuje oderwać dłonie od jego łańcucha. Nie może. Żar coraz większy... Ryczy za nim jak wzburzona woda... Ogniste jęzory liż;) go po plecach... Pali! Odsunął się... * Verfluchi! (nieim.) — przeklęty! 389 Wtedy Wałoszek, czując ustępujący napór, ostatkiem sił kopnął, na oślep, przed siebie. Wyczuł końcem buta, że trafia na ludzkie, poddające się ciało. „W pod-brzusze kopnąłem!" — pomyślał. W tej samej chwili ponad ryk ognia wystrzelił okropny krzyk... Wałoszek podźwignął się. Rozejrzał się dokoła. Ogień ryczy ciągle i rzuca krwawymi płachtami pod niebo... Willicha nie ma... I zrozumiał, że Willich wpadł w tamten straszny otwór... Przetarł oczy i opuścił dzwon. Oślepiła go gwałtowna ciemność, w skroniach rozdzwoniły się młoty. Chwycił się poręczy i obsunął na posadzkę zdyszany i wyczerpany. — To masz za tego bękarta! — wymamlał jeszcze. I jakaś niezwykła cisza spłynęła na niego. Jakby się w onej chwili zatrzasnęły okropne wrzeciądze, poza którymi piekło szaleje. Odetchnął głośno z ulgą... — To masz za tego bękarta! — powtórzył i powlókł wzrokiem w kierunku tamtego miejsca, gdzie się Willich stoczył. Więc już go nie ma? A przecież jeszcze stał przed chwilą, groźny, potężny, pychą nadęty... A więc nie ma go już?... I przez drobną chwilę dziwił się. * Przymknął oczy i dojrzał go. Jakby poprzez krwawą mgłę. Płomienie pożerają w tej chwili ostatnią garstkę skurczonego, zwęglonego ciała. Teraz już znika, stapia się z rudą, zamienia w nicość... — To masz za tego bękarta! — szepnął po raz trzeci, podniósł się z wysiłkiem, rozprostował obolałe kości i znowii jął przewlekać wagoniki i wywalać z nich złomy rudy i tamto potworne, piekielnym żarem dyszące wgłębienie około dzwonu. Za chwilę otworzy je, a ono znów wchłonie w siebie rdzawe bryły, jak wchłonęło tamtego... I znowu płomienisty wieniec roztańczy się wysoko rycząc z radości... 300 Przystąpił do łańcucha, by podnieść dzwon. Kopni}) coś, co potoczyło się z brzękiem. Schylił się i jął szukać omackiem. Natrafił i podniósł. W skąpym świetle dojrzał mały, czarny, lśniący rewolwer na dłoni. — Aha, to miał na mnie! — pomyślał zdumiony. Obejrzał go, zauważył nie odsunięty bezpiecznik, wsunął do kieszeni i znowu jął się pracy. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY Rozleciały się po Ligocie i okolicy przeróżne domysły, cudaczne nieraz, naiwne i śmieszne, inne znowu logicznie budowane, przewidujące, a wszystkie pragnące dociec przyczyn i sposobu nagłego zniknięcia naczelnego technika Willicha. W pierwszej chwili każdy pomyślał: — To Wałoszek go sprzątnął! Nikt inny, tylko on! A dobrze zrobił! Boć równocześnie poszła między ludzi szeroko omawiana wieść, że on Wałoszkową Helenkę uwiódł i po-rzucifc Sojka pierwszy ją rozpuścił. — Ano widać... nikt inny Willicha nie zakatrupił, tylko Wałoszek! Za tę hańbę, co jego Helence zrobił, świnia jedna plugawa! — mawiali. Sojka najgorliwiej podtrzymywał owo podejrzenie. Biegał od Langhorsta do komisarza policji, przytaczał szczegóły, które powinny były niezbicie świadczyć, iż Wałoszek winien Willichowej śmierci