To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Nad zaniedbaną ścieżką holow- niczą pochylały się ponure lampy sodowe. Cały ten obszar sprawiał wrażenie porzuconego i zapomnianego. Raz jeszcze sprawdziłem adres - co było oczywiście nerwowym, odruchem, ponieważ nazwa klubu widniała nade mną, wypisana literami wysokimi na cztery stopy - po czym wszedłem na schody i otworzyłem szklane drzwi. Hol miał półkolisty kształt. Jego ściany pomalowane były na czerwono i miały złote listwy wykończeniowe. Środkowa lampa, umieszczona w czarnym, metalowym abażurze, rzucała jasny, nierówny krąg światła na dywan. Przede mną znajdowało się zasłonięte aksamitną storą, zwieńczone lukiem wejście. Po jego prawej stronie, wbudowane w krzywiznę ścian, widniało pomieszczenie, które wyglądało na kasę biletową. Za pleksiglasową szybą siedziała dziewczyna, czytając jakieś czasopismo. Wyskubała sobie brwi w dwa Realne łuki, a jej jasne włosy lśniły. Kiedy podszedłem, Podniosła wzrok. Wyjąłem z kieszeni kartkę i pokazałem jej. - Czy dobrze trafiłem? - Tak. A ta karta znaczy, że wchodzi pan za darmo. - I jest to klub? - Zgadza się. - Nie przyszedłem za wcześnie? Uśmiechnęła się. - Nic pan nie stracił. - Cudownie. - Zawahałem się. - Jak długo jest otwarty? - Może pan wyjść, kiedy pan chce. Przechyliłem lekko głowę. - Nic nie słyszę. - Słucham? - Nie słyszę żadnej muzyki. Znowu się uśmiechnęła, tym razem bardziej ujmująco. - To nie jest klub tego rodzaju. Jej odpowiedzi wydawały się jasne i precyzyjne, a jednak cały czas mówiła mi mniej, niż chciałem się dowiedzieć. Była to ogólnikowość w subtelniejszej formie. Chociaż przyszło mi do głowy, że może zadawałem złe pytania. - Którędy mam iść? - zapytałem. - Za zasłonę, potem proszę skręcić w prawo. Kiedy się odwracałem, otworzyły się szklane drzwi, więc zerknąłem przez ramię z odrobiną nadziei, że zobaczę wcho- dzącego Waltera Minga. W końcu potrzebowałem go, żeby usprawiedliwić moją obecność w tym miejscu. Mógłbym mu postawić drinka. Moglibyśmy nawet pożartować o tej całej przygodzie. Ale nie znałem ani nawet nie rozpoznałem pary, która weszła. Mężczyzna miał końską twarz i zepsute zęby, a jego muskularna postać spowita była w ściśle przylegający do ciała, jasnoszary płaszcz z czarnym, aksamitnym kołnierzem. Jego towarzyszka miała na głowie kapelusz z szerokim rondem, włożony pod takim kątem, że widziałem tylko upudrowaną biel jej szyi i szkarłat ust. Wysokie obcasy jej butów przypominały szpikulce do lodu. No cóż, pomyślałem, przynajmniej nie będę tu jedynym gościem. Dostosowałem się do wskazówek dziewczyny i wkrótce znalazłem się w wąskim korytarzu, który łagodnie opadał w lewo w dół. Na ścianach, w regularnych odstępach, umieszczone były przyćmione światła i dominował tam za- pach uwięzionego powietrza. Przypuszczałem, że korytarz będzie prowadził do jakiejś sali amfiteatralnej, z rzędami pluszowych foteli dla widzów i sceną. Nastawiłem uszu, by usłyszeć stłumiony gwar oczekującej na występ publiczności. Zamiast tego wszedłem do trójkątnego pokoju o czerwonych ścianach i czarnym suficie. Przede mną znajdowało się czworo drzwi, pomalowanych na bladozłoty kolor. Po prawej stronie, na prostym drewnianym krześle, siedział jakiś mężczyzna w ciemnym ubraniu. Jego ręce spoczywały na brzuchu, a głowę miał pochyloną, jakby był pogrążony w modlitwie. Przez chwilę myślałem nawet, że śpi. - Wybierz drzwi. - Jego głos zabrzmiał automatycznie, jakby był odtwarzany z taśmy. Pewnie musiał powtarzać te słowa za każdym razem, kiedy ktoś tam wszedł. - Między czym wybieram? - zapytałem. - Wybierasz, nie wiedząc, co wybierasz. Podejmujesz ryzyko. Idziesz w nieznane. - W nieznane? - rzekłem. - Możesz w każdej chwili wyjść - powiedział tym samym znużonym, monotonnym głosem. Jego głowa była nadal po- chylona, ręce złożone na brzuchu. - A więc mam po prostu wybrać drzwi i otworzyć je? Skinął głową. Jak dokonać wyboru pomiędzy obiektami, które wydają się identyczne? Wkroczyłem w sferę przypadkowości i intuicji i nie czułem się w niej zbyt swobodnie, ale przez chwilę przyglądałem się badawczo całemu pomieszczeniu i w końcu odkryłem to, czego szukałem. Dywan przed progiem drugich drzwi od prawej był wytarty, co doprowadziło mnie do przeko- nania, że te akurat drzwi cieszą się większym powodzeniem mż pozostałe. Teraz miałem przynajmniej coś, co mogło mi posłużyć za podstawę do podjęcia decyzji. Otworzyłem je i wszedłem, zamykając je uważnie za sobą, jakbym był gościem w czyimś domu. Kiedy puszczałem kłam- kę, lekko zapiekła mnie dłoń. Spojrzawszy na nią, zobaczyłem, że się zadrapałem. Tyle że właściwie nie były to zadrapania. Wyglądały raczej jak ślady po ukłuciach szpilką - cztery czy pięć nakłuć w środku dłoni. Ich przyczyną musiała być klamka. Jakieś wyszczerbienie czy nierówność metalu. - Skaleczyłeś się? Podniosłem szybko głowę. Przez pokój szedł ku mnie chło- piec. Kiedy przechodził pod lampą zwisającą z sufitu, jego jasne włosy zalśniły. - Jones! - Nie mogłem uwierzyć, że to on. - Co tutaj robisz? Tylko się uśmiechnął. - Dobrze się miewasz? - zapytałem. - Świetnie. Tak jak powiedziałeś, że będzie. - Ujął moją dłoń i odwrócił ją wnętrzem do góry. Spojrzeliśmy na nią obaj, na miniaturowe paciorki krwi. Jego uśmiech wydał się szerszy. - Na pewno? - rzekłem. Nadal patrzył na moją dłoń. - Nie powinieneś się zamartwiać. Dokładnie te słowa wypowiedziałem ćwierć wieku temu. Zapamiętał je. Miałem tyle pytań, ale wszystkie się zmieszały ze sobą, tworząc coś w rodzaju zatoru czy blokady, jak suche liście w ścieku. Patrzyłem na czubek jego głowy. Jego włosy miały połysk kutego metalu. - Co się stanie teraz? - powiedziałem. I potem było tak, jakbym mrugnął i przeoczył połowę wieczoru. Przede mną stała dziewczyna. Była to moja siostra, Marie - a raczej dziewczyna, która wyglądała zupełnie jak ona. Ale młodsza. Mogła mieć siedemnaście, osiemnaście lat. Tyle, ile miała Marie, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy. - Gdzie jest Jones? - zapytałem. - Jones? - mruknęła, krzywiąc nieco usta. Potrząsnąłem głową. - To nieważne - powiedziałem. - Jones ma się dobrze. Świetnie. Jej twarz podniosła się powoli ku mojej, tak wolno jak słoń- ce przesuwające się po niebie, tak wolno jak rosnący kwiat, jej skóra jaśniała jak oświetlona od środka, a białka jej oczu były najczystszą bielą, jaką można sobie wyobrazić. Zdałem sobie sprawę ze zmiany temperatury w pokoju. Powietrze wydawało się teraz cieplejsze, przesycone też było jakimś zapachem, ale nie perfum i nie kadzidła, nie, czymś słodszym, bardziej nieokreślonym, rzadszym, może oddechem aniołów..