To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Ale była kobietą, która też napisała była pewien list, uprzytamniający mu jego własną męską niespostrzegawczość. I której tak bardzo nie chciał zadawać bólu, chociaż zdawała się na cierpienie bardziej odporna od Staszki. Był wstrząśnięty zrozpaczoną wymową słów skreślonych na kartce, którą mu podał Wiśniaty. Z męką w sercu doczekał wyznaczonej godziny i oto jeszcze tego samego popołudnia stali oboje ze Staszką na mostku w parku Ujazdowskim, wpatrzeni w spokojną pod bławym kwietniowym niebem wodę stawu, trzymając się za rękę, nieomal bliscy płaczu, ona w naprężonym błagalnym wyczekiwaniu, on - niestety - okrutnie znękany, tym że nie mógł wypłoszyć z siebie trwogi o Ludmiłę, która widziała list i jego wyjście bez słowa, i milczała. Zastał ją po powrocie do domu samą i zajętą sprzątaniem w kuchni. - Cechny znów nie ma? - wykrzyknął. - Co tu począć? Masz teraz więcej roboty niż przedtem, bo musisz jeszcze po niej sprzątać. Poczekałabyś chociaż na mnie. - O, nic nie szkodzi - uśmiechnęła się cierpliwie. - To tylko życie. Nie można gniewać się na nie, że stało się w taki błahy sposób niewygodne. Mnie żal tej nieszczęśliwej. Ona przeżywa jakiś dramat, o którym nie wiemy. Nie zapytany, dokąd tak nagle wyszedł, Tomyski pożałował, że nie został dłużej ze Stasią. Machinalnie zaczął pomagać żonie w myciu naczyń, ale kiedy minęła godzina, w którą tamta, nieszczęśliwie, jak mniemała ona - niefortunnie - jak myślał on - zakochana kobieta wsiadła zapewne do pociągu, poczuł się tak osamotniony, jakby sam odjeżdżał na bezludne wygnanie. Lecz nie było czasu ani możności pogrążać się w zawiłość własnych spraw. Miasto nabrzmiewało tragedią, wojna zaczynała się już przetaczać po ziemiach rdzennie polskich, zaostrzyły się wewnętrzne konflikty podziemia, zaś w ostatnich dniach kwietnia doszło i w domu Tomyskich do małej katastrofy. Pewnego ranka Cechna wróciła z targu w stanie zupełnego rozprzężenia. Porzuciwszy koszyk z prowiantem w kuchni na podłodze, wbiegła do pokoju, w którym Tomyski pisał coś na maszynie: - Gdzie nasza pani? - krzyczała. - U siebie? To niech pan idzie! Musicie oboje to usłyszeć. Sensacja! A stanąwszy w nogach tapczana, na którym leżąc pani Ludmiła starała się uśmierzyć i zataić fatalną arytmię serca, obwieściła: - Doczekał się! Rozwalili! Pomyśleć! A ja go miałam, słowo honoru, za Polaka! Za patriotę! - Co się stało? Niech się pani uspokoi. Proszę się napić waleriany - mitygowała ją pani Ludmiła łagodnie, ale nakazująco. - Kogo rozwalili? - spytał Tomyski, który teraz dopiero, ociągając się, nadszedł. - Ludeńko, ty się źle czujesz? Nie denerwuj się. - Kochanie, to nie ja jestem zdenerwowana. Daj jej kropli walerianowych. - Kogo rozwalili? - powtórzył Józef, nalewając krople do kieliszka. Panna Cechna wychyliła lekarstwo jednym haustem. Usłyszeli, że zęby jej zadzwoniły po szkle. - Niech pani nie zgryzie kieliszka - poprosiła uprzejmie pani Ludmiła. Cechna obrzuciła ich zdziczałym spojrzeniem. - Kogo? Pułkownika Mecherzyńskiego! - oznajmiła ze zgrozą. - Zdrajcą się okazał, cholera! Naszych ludzi wydawał. A ja nic nie wiedziałam! taki wstyd, taka hańba! Nasi chłopcy go rozwalili. Wyrok. - No, widzi pani. A nam przecież od razu dziwno było, żeby porządny człowiek był na takim stanowisku w policji. Ale czegóż pani tak rozpacza? - usiłował ją opamiętać Tomyski. - Czy to był brat, czy swat? Małe rozczarowanie. Pani jest karygodnie lekkomyślna. Bo i czegóż dobrego można się było spodziewać po granatowym policjancie w służbie niemieckiej? Szara twarz Cechny przybrała nieoczekiwanie wyraz śmiertelnej obrazy. - O, proszę pana! Tak lekko nie można ludzi sądzić. Wszędzie się może zdarzyć człowiek! Poczciwy człowiek! Dobry patriota! Bez skazy! Byli tacy, o byli. I teraz taka hańba spada na ich świętą pamięć przez jednego bydlaka. Tomyski wzruszył ramionami: - W dziwnych miejscach poszukuje pani dobrych patriotów. Przyznam się, że nic nie rozumiem. Nie podoba mi się to wszystko. - Mnie też! - wykrzyknęła na poły tylko słuchając. - Musiał być świnia, kiedy z wyrokiem do niego przyszli... - Ale przecież - podjęła za chwilę gorączkowo - kilkoro ludzi przez niego uratowałam. I jeszcze hiacynt mu nosiłam, knurowi plugawemu. Widać dla pozoru tak mnie durzył. Albo czuł pismo nosem i że przyjdzie odmiana. Panna Cechna nie uspokoiła się już więcej. Paliła dziesiątki papierosów, płakała, złorzeczyła; Tomyskim z trudnością udawało się ją namówić, aby zjadła cośkolwiek z tego, co sami, oczywiście, przyrządzali. Ale cierpiała w sposób tak rozdzierający, że litość brała na nią patrzeć. Po paru dniach rozpoznali w jej nieruchomej skupionej twarzy jakąś zrozpaczoną determinację. Nie omylili się. Przyszła do nich spokojna, lecz cała naprężona, jak struna przed pęknięciem. Tomyski wyciągnął papierośnicę, by rozładować nastrój. Pokręciła głową. - Basta! - rzekła. Wypaliłam od wczoraj blisko sto papierosów