To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

.. - Poszły lampy - wyjaśnił operator. - Dwie, może trzy. - Ile to potrwa? - Dwadzieścia minut. Mogło być gorzej - pomyślał Wills, zapalając sześćdziesiątego trzeciego papierosa tego dnia. Mogło też być lepiej. Pół godziny bez radaru... cóż, da się przeżyć... Kuter torpedowy M-109 sunął dalej ślepy; ślepy, ale nie niewidoczny. Daleko na horyzoncie ciągnęła sieci mała, brudna łódź rybacka. Siedzący w jej sterówce mężczyzna skierował niemiecką lornetkę na wąski pas bieli na zachodnim horyzoncie, potem podniósł mikrofon wojskowego nadajnika i zaczął mówić. Najpierw podał swoją pozycję, potem kurs i prędkość poruszającego się obiektu. - Gotowe, sir - oświadczył operator radaru. - Niczego nie widać. - Dobra robota - odparł Wills i popatrzył na zegarek, później na leżącą na stole mapę oświetloną czerwonymi nocnymi światłami. - Super. - Wydał rozkaz do maszynowni i M-109 wbił dziób w idącą od przodu falę. Silniki ciężko pracowały, ale kuter uparcie parł w kierunku Kynthos. Do celu zostało jeszcze dwadzieścia mil morskich. Na szczęście bryza ucichła i powierzchnia morza wyglądała jak czarne szkło. - W dalszym ciągu czysto? - spytał Wills operatora radaru. - Czysto. - Super! Oczywiście radar nie obejmował obszaru za rufą. Kiedy maszyny nieco ucichły, Miller łagodnie zapadł w głęboki sen. Po - jak mu się zdawało - kilku sekundach poczuł, że ktoś nim potrząsa. - Dzień dobry, sir - usłyszał jakiś głos i wsunięto mu w dłoń emaliowany kubek. Był tak gorący, że natychmiast się obudził i zaklął. Mallory, Andrea i Carstairs robili to samo. Wypili słodką, parującą herbatę i poszli na pokład. Nie było widać księżyca, ale Droga Mleczna wisiała w poprzek nieba niczym gęsty opar. Choć gwiazdy rzucały bardzo mało światła, Miller dostrzegł leżącą na pokładzie przed sterówką stertę gumowanego płótna. Zaczął macać wokół, aż znalazł nożną pompkę, wetknął koniec rurki w wentyl i zajął się pompowaniem. Skłębiona sterta powoli pęczniała, rozwijając się jak nocny kwiat, i wkrótce przemieniła się w ponton, wzięty z zapasów lotnictwa, bo, w odróżnieniu od pontonów używanych przez marynarkę, nie był okrągły, lecz podłużny, można więc było nim poruszać za pomocą wioseł. Nie był także czarny, jak wprowadzone w oddziałach SAS, ale żółty, więc w razie odkrycia przez wroga wzięto by go za pozostałość po samolocie, który rozbił się o powierzchnię morza, a nie za własność komandosów w akcji. Po chwili, cicho jak duchy, zjawili się Andrea i Mallory. Carstairsa słychać było z daleka - jego podbite gwoździami buty skrobały o pokład, i pojękiwał niosąc plecak i karabin strzelca wyborowego. - Trzy minuty do zejścia - rozległ się głos na mostku. No, to znowu do roboty - pomyślał Miller. W tym momencie noc przemieniła się w dzień. Najpierw pojawiło się jaskrawe niebieskobiałe światło, w którym wszystko zamarło - twarze mężczyzn na mostku, tak dokładnie oświetlone, że widać było każdy por skóry, ponton skryty w cieniu rzucanym przez nadbudówkę, oraz oddział mający zaraz zejść z kutra. W ułamku sekundy sytuacja zaczęła się bardzo szybko zmieniać. Jasne jak słońce światło płynęło zza rufy, z miejsca tuż nad poziomem wody. Ktoś na mostku zaczął krzyczeć - prawdopodobnie Wills - i niemal równocześnie zza światła rozległo się głuche dudnienie ciężkiego karabinu maszynowego. Szyby mostka rozprysnęły się na kawałeczki, na ponton poleciała z sykiem chmura okruchów szkła i gdzieś ktoś wydał z siebie głuchy bulgoczący odgłos. Do akcji włączyła się inna broń automatyczna - niektóre strzały dochodziły z pokładu M-109. - Nie ruszać się - powiedział Mallory, spokojny, jakby spacerował po Londynie. - Dwie minuty do zejścia. - Rozwalcie to cholerne światło! - rozległ się z mostka wrzask Willsa. Członkowie oddziału specjalnego skulili się pod osłoną przybudówki. Nagle jaskrawe światło zniknęło, ale mrok, który zapadł, nie był czernią, lecz granatem przecinanym błękitnymi jak lód i czerwonymi smugami pocisków. Pokład kutra podskakiwał niczym skóra na bębnie, w który ktoś z zapałem wali. Nie wiadomo, co ich zaatakowało, pewne było jednak, że jest duże i dobrze uzbrojone. Wills wrzasnął: - Cała naprzód! - i kuter ruszył. Niestety ci, którzy ich ścigali, byli zbyt blisko, a mieli na pokładzie albo dwudziestomilimetrowy oerlikon, albo sprzężony kilkulufowy bofors. Oczami wyobraźni Miller ujrzał obraz rufy kutra torpedowego, z potężnym zbiornikiem paliwa lotniczego, otoczonym cienką warstwą aluminium i drewna. Wystarczyła jedna salwa z oerlikona, by zrobić dziurę, i druga, by zapalić paliwo... Miller uświadomił sobie, że marzy o wiosłowaniu w gumowym pontonie po nocnym morzu... Jeszcze jeden huk oznajmił, że na tylnym pokładzie znów coś się rozwaliło. Co kilka sekund rozlegały się kolejne eksplozje i pokładowe karabiny maszynowe zamilkły. Silniki również ucichły i kuter zaczął zwalniać. Nie trwało długo, jak stanął w miejscu, kołysząc się jedynie na boki. Z luków na tylnym pokładzie wydobywał się podejrzany czerwonawy poblask. Umysł Mallory'ego pracował jak maszyna do liczenia. Mogli zostać na pokładzie i wylecieć w powietrze albo wyskoczyć, z nadzieją, że dotrą do brzegu i będą w stanie kontynuować misję. Nie było się nad czym zastanawiać. - Idziemy! - rzucił. Kuter obrócił się ostro na lewo w kierunku strzelającego z ciemności przeciwnika. Podnieśli ponton i rzucili go na czarną wodę przez reling prawej burty