To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

- Idź po niego - powie- dział głosem, który zdumiał go tak samo, jak Julitkę. - Dobrze - zgodziła się posłusznie, ale już wychodząc, dodała jednak: - Jak chcesz. Przez całą drogę prawie biegła. Miasto po nalocie było jakieś trwożliwe i przyczajone. Wprawdzie zniszczenia były niewielkie - w samym centrum tylko dwie kamienice - ale ich gruzy świadczyły o tym, że to, co uważano dotąd za niemożliwe, było jednak możliwe: angielskie samoloty nad tym wschodnim portem, w którym tak spokojnie dotąd stały powracające z głównego teatru wojny okręty. Julitkę zdu- miała myśl, że dopiero teraz wyobraziła sobie, że i ich kamienica na Świętojańskiej mogła zamienić się w stos rozsypanych cegieł. Ucieszyło ją to, że schron na podwórzu był tak solidny, postanowiła powiedzieć Tomaszkowi, żeby zawsze po ogłoszeniu alarmu do niego schodzili... Ale Tomaszka od dziś miało nie być na Świętojańskiej - ogar- nęło ją przerażenie, że ma mu to powiedzieć, że znowu ma zburzyć spokój, którego matka nie miała chyba za wiele. Delikatnie zadzwoniła do mieszkania na pierwszym pięt- rze, nikt na schodach jej nie widział. Chciała jak najprędzej schować się u Karola w kuchni. Ale Karol nie mógł jej wpuścić do środka. - Mamy gości - przeraził się, po dawnemu używając liczby mnogiej, ale bez dawnej satysfakcji. - W dodatku są kobiety, wciąż po coś przylatują do kuchni. Dawniej żadna z pań tego nie robiła. - Niech pan Karol wywoła Tomaszka na podwórko - szepnęła z desperacją. - Będę czekać przy śmietniku. I... żeby mama nie zwróciła na to uwagi. - Rozumiem - powiedział Karol. - Zawołam go niby do pomocy. Żeby mi przyniósł wino z piwnicy. Już je dopijają - dodał nagle. - Co? - nie zrozumiała Julitka. - Wino pana Słubickiego. Przed samą wojną sprowadzi- liśmy nowy transport. Same najdroższe gatunki i marki... - Panie Karolu! - przerwała mu Julitka. - Dobrze, już idę. Zeszła na podwórze i wcisnęła się między wysoki betono- wy pojemnik na śmieci a ścianę domu. Tomaszek długo się nie zjawiał, zaczynała już tracić nadzieję, kiedy wreszcie zobaczyła go w drzwiach. Ociągając się, podszedł do niej. Twarz mu pałała. - Ojciec cię przysłał? - zapytał ochryple. - Tak. - Nie pójdę. - Słuchaj, wciąż myślisz, że to żarty. Potrząsnął głową. Patrzył na dach domu przy ulicy Bema, którego podwórze stykało się z ich podwórzem. Ostre światło letniego popołudnia oświetlało wyraziście jego twarz. Nad górną wargą i na brodzie widać już było nikły puszek przyszłego zarostu. Boże, Boże! - pomyślała Julit- ka. - On ma już siedemnaście lat! Ale nie użyła argumentu, który wciąż wydawał się jej niegodny. Nie oznaczał bowiem wyboru, niezawisłego od okoliczności wyboru najważniej- szej dla człowieka przynależności, a tylko lisie rozeznanie wśród kilku niedobrych spraw. Nie powiedziała mu więc, że wojna trwa już cztery lata i nie wiadomo, jak długo jeszcze się przeciągnie, i że czeka go mundur koloru feldgrau, jeśli zdecyduje się zostać przy matce. Powiedziała tylko: - Ojciec kazał ci przyjść ze mną. Czeka na ciebie. - Nie pójdę - odburknął Tomaszek. Patrzył na nią z rozpaczą. Objęła go, choć nigdy nie świadczyli sobie żadnych czułości; nie pamiętała, czy kiedykolwiek go pocałowała, bratersko-siostrzana miłość obywała się jakoś dotąd bez tych zewnętrznych manifestacji. - Ty sobie poszłaś - mówił Tomaszek, pociągając już z lekka nosem. - Poszłaś sobie i uważasz, że to w porządku i że to takie bohaterskie z twojej strony. A Joe-mikser, ile razy spotka mamę na schodach, zawsze jej mówi, że tylko ze względu na nią nie zabiera się do ciebie tak, jak mu nakazuje jego niemieckie sumienie. Bo co sobie wyobrażasz? Mo- głabyś tak pracować spokojnie w Cafe Berlin, gdyby nie mama? - Przestań! - Nie. Dowiedz się prawdy. I nie wyobrażaj sobie, że jesteś tak całkiem w porządku. I że za twoje patriotyczne miny nie płaci mama, a także i ja... Julitka odsunęła brata i z bliska, z całej siły uderzyła go w twarz. Tomaszek był już teraz prawie jej wzrostu, ale silniejszy od niej. Ani drgnął pod tym uderzeniem, łzy jednak zakręciły mu się w oczach i Julitka po raz drugi przyciągnęła go do siebie. Przez długi czas płakali razem, wzajemnie to przed sobą skrywając. Na podwórzu panowała przedwieczo- rna cisza, wszystkie dywany były wytrzepane, kubły ze śmieciami wyniesione, na wyprowadzanie psów było jeszcze za wcześnie. Z otwartego okna na trzecim piętrze słychać było radio. Niskim głosem, uwielbianym przez wszystkich Niemców, śpiewała piękna Szwedka Zarah Leander. - Co zrobimy? - spytał cicho Tomaszek. - Nie wiem. - Nie mogę zostawić mamy. Nie mogę. Nie zrobiła tego dla siebie. Zrobiła to dla nas. I teraz miałbym ją zostawić... - Jest z nią babcia. - Z babcią coraz gorzej. Ma jakieś zamroczenia. Przed- wczoraj spadła ze schodów. - Była u nas i nic nie mówiła. - Przychodzi do starego domu? - Tak. Tomaszek zamilkł. Przypomniało mu się, co dawno, dawno temu, kiedy był jeszcze mały i buntował się przeciwko wakacjom na Świętojańskiej, mówił dziadek Bernard, prag- nąc go zatrzymać na lato u siebie w tym pierwszym domu Konków, starszym od domu dziadka Augustyna. Mówił, że mieszkają w nim duchy wszystkich Konków i że nie trzeba się ich bać. Ojciec, kiedy przywędrował do Gdyni, a dziadek Bernard wziął go do siebie, spał z nimi na strychu i wstawał co rano z dobrymi myślami, naszeptanymi mu przez nie do ucha. Teraz w starym - w tym pierwszym domu dziadka Bernarda mieszkała jakaś polska biedota, a wśród duchów był już i dziadek Bernard, upierający się przy swoim "a" na końcu nazwiska. - Co mam powiedzieć ojcu? - spytała Julitka. Tomaszek milczał. Bolesna obręcz zaciskała mu gardło. - Co mam powiedzieć ojcu? - Że nie mogę. - Już mu to dwa razy mówiłam. - Niech wymyśli jakieś inne wyście. - Nie ma innego wyjścia. - Wiem - powiedział Tomaszek głosem, który wydał się Julitce bezdźwięczny i umarły. Wypuściła go z uścisku i zostawiła pod ścianą domu. - Nic mi nie powiesz? - krzyknął za nią. Uczyniła tylko ręką jakiś gest, który nic nie wyrażał. - Nie chciał? - spytał ojciec, gdy tylko stanęła w drzwiach. Skinęła głową. Nie miała ochoty powtarzać całej rozmo- wy z Tomaszkiem, ojciec zresztą nie był jej ciekaw. Rozejrzał się za czapką. - Poczekaj przynajmniej do zmroku - powiedział Se- weryn. Od razu wiedział, co Grabień chce zrobić, i wydało mu się to zrozumiale i słuszne. Ale pani Helena zastąpiła mu drogę. - Nie! - zawołała z rozpaczą. - Nie puszczę! - Muszę tam pójść - powiedział Krzysztof z prośbą w głosie. - A ja muszę pana przed tym powstrzymać. Muszę panu to wyperswadować! Dwa razy... dwa razy - głos jej się załamał - ratowałam pana przed śmiercią... i mam chyba... mam chyba jakieś prawo, żeby prosić... żeby żądać i prosić..